Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wspomnienia z wojny. Bombardowanie. Matka pani Jadwigi zdążyła schronić się w domu, ale odłamki wdarły się do środka

Jadwiga Łukaszewicz
Pani Jadwiga w roku 1943.
Pani Jadwiga w roku 1943.
Te wspomnienia są wciąż bolesne - mówi Jadwiga Łukaszewicz. - Dom się spalił. Zostaliśmy bez matki, bez warunków i środków do życia.

Kiedy przystępuję do pisania tych wspomnień, zaczyna mi bić mocniej serce, drżą ręce, ponieważ przywołując tamte wydarzenia, na nowo je przeżywam - rozpoczyna swoją historię Jadwiga Łukaszewicz z Czarnej Białostockiej. To kolejna relacja, którą nagrodziliśmy w naszym konkursie na wspomnienia z II wojny światowej.

Ostatnie wakacje

Pochodzę z Kresów, z małego miasteczka Sopoćkinie, które jest położone niedaleko Grodna. Była to cicha i spokojna miejscowość, opasana z dwóch stron górami. Mieszkali tam Polacy, Żydzi oraz kilka rodzin rosyjskich, które zostały po I wojnie światowej.

W sierpniu 1939 r. byłam na wakacjach u starszej siostry Heleny Lisowskiej w Wólce Karwowskiej, w bok od trasy Augustów - Rajgród. Mąż siostry był organistą. I właśnie 1 sierpnia pojechał na miesięczne ćwiczenia rezerwistów. Miał stopień kaprala. 28 sierpnia wrócił, ale za parę dni otrzymał kartę mobilizacyjną.

1 września 1939 r.

Wokół mówiono o wojnie z Niemcami. I rzeczywiście usłyszeliśmy odgłosy huku armat. Do Augustowa przyjechali z Ełku motorami uzbrojeni Niemcy. Na razie panował spokój. Jedyny sklep we wsi został zamknięty. Zabrakło soli, powiedziałam do siostry, że w takim razie pójdę do Rajgrodu, oddalonego o 9 km. Siostra o niczym nie myślała, tylko płakała, bo bała się o męża, byli małżeństwem zaledwie dwa lata.

Odwagi mi nie brakowało, wzięłam do torby kurę, pieniądze i poszłam. Szosą jechał Niemiec. Zatrzymał mnie i zajrzał do torby. Coś mówił, ale ja nie rozumiałam. Uśmiechnął się i kazał iść. W Rajgrodzie sklepy też były zamknięte, jednak Żyd, jeden z właścicieli, jak zobaczył kurę, to otworzył. Kupiłam soli, cukru i dwie pary pończoch. Torba była ciężka, ledwie niosłam. Dochodzę do mostu, a tu stoi ten sam Niemiec. Znowu zajrzał do torby i przepuścił. Siostra ucieszyła się z moich zakupów.

17 września kopiemy ziemniaki, raptem ktoś krzyczy: Wojsko jedzie! Patrzymy, a to Sowieci ciężarówkami pojechali do majątku pana Karwowskiego. To był starszy człowiek, otyły. Oni go szarpali, strzelali do porterów rodzinnych, do luster.

Następnie wrzucili jak worek na samochód i śmieli się, że zawiozą do Moskwy i pokażą polskiego pomieszczyka, jaki gruby. Siostrzenica pana Karwowskiego jakoś uciekła, a on nigdy nie wrócił.

Sowieci usunęli z plebanii proboszcza i tam urządzili sobie sztab. Zimą zaczęły się wywózki na Syberię. W lasach była partyzantka wojskowa.
22 czerwca 1941 r.

Niemcy zaczęli bombardować nasze Sopoćkinie. Wielka bomba uderzyła w żydowską synagogę, 100 m od naszego podwórza. Mama akurat wypuszczała z chlewa krowę. Zdążyła uciec do domu. Ale odłamek bomby wpadł przez dach przybudówki do środka i odciął mamie obie nogi. Ojciec, dwóch wujków i stryj wyjęli z kufra ręczniki, ścisnęli mamie nogi, następnie furmanką zawieźli mamę do szpitala. W szpitalu nie było żadnego lekarza, ranni leżeli zostawieni sami sobie. Ojciec z wujkami położyli mamę na jakieś łóżko i musieli szybko wyjść, bo wszędzie byli Niemcy, którzy zabierali mężczyzn do kopania okopów.

W tym czasie spalił się nasz dom. Nie udało się nic wynieść. Wiele domów w miasteczku wtedy spłonęło, ocalały nieliczne. W szpitalu nikt nie leczył chorych. Rannych dobijano i wrzucano do wspólnego dołu. Mama nie przeżyła. Po dwóch tygodniach ojciec poszedł do komisarza prosić o zezwolenie na zabranie zwłok i pochowanie na cmentarzu. Wujowie zrobili trumnę. Szukając zwłok w tym dole, rozpoznali mamę po ręcznikach. Miała 45 lat.

W domu straszna rozpacz. Zostaliśmy bez matki, bez dachu nad głową i bez warunków do życia. Ja skończyłam 15 lat, brat miał 12, jedna siostra pięć lat, a druga, najmłodsza, 3 latka. Pod domem znajdowała się murowana piwnica. Tam zamieszkaliśmy. Na zimę przyjął nas do siebie brat ojca, odstąpił jeden pokój.
Na wiosnę ojciec postanowił zbudować dom. Postarał się o drzewo. I w dwa miesiące mieliśmy już swój upragniony dom. Ojciec pracował przez tydzień na wsi, w sobotę wracał i przynosił zapłatę w postaci żywności. Dostawał też bimber, za który można było u Niemców kupić prześcieradła. Szyłam z nich sukienki sobie i siostrom.

15 czerwca 1944 r.

Brat zszedł ze strychu i mówi: Coś będzie, podjeżdżają Niemcy samochodami i rozchodzą się po górach. Patrzę, od wujków przez ogród idzie sołtys i dwóch żandarmów. Stukają do drzwi. Otwieram, żandarmi każą iść na komisariat, tam sprawdzą, czy nie ukrywamy partyzantów. Ojciec i stryj byli w Grodnie. Zbudziłam siostry, zaczęłyśmy płakać. Ale co było zrobić. Poszłyśmy.

Na komisariat zabrano też stryjenkę z trzema córkami. Dołączyłyśmy do nich. Niemcy powyprowadzali z domów innych mieszkańców. Szliśmy grupą środkiem jezdni, żandarmi obok. Drżały mi nogi, serce mocno biło. Dzieci płakały.

Na placu przed komisariatem było już dużo ludzi. Żandarmi stali z karabinami maszynowymi. Zaczęli wyciągać mężczyzn na plac i strzelać do nich. Ludzie się rzucili na te karabiny, by powstrzymać przed strzelaniem. Wtedy padła seria z karabinów ustawionych naprzeciw komisariatu. Wszyscy padli na ziemię w przerażeniu. Zapanowała cisza.

Zastępca komisarza krzyknął: Dosyć! Więcej strzelać nie będziemy, wywieziemy was do pracy. Nikt nie wstawał. Po jakimś czasie wepchnięto nas do sali. Staliśmy zbici jak śledzie w beczce. Zabitych zawieźli na cmentarz, a rannych do szpitala. Przyjechały wozy i zaczęto wyprowadzać mężczyzn. Zrobiło się luźniej. Żandarmom pomagali Ukraińcy, własowcy. Byli gorsi od Niemców. Potem zaczęli wybierać kobiety bez dzieci.

Siostry trzymały się mnie kurczowo. Nie miałam siły stać, usiadłam na podłodze. Podszedł własowiec i zapytał, czy to moje dzieci. Powiedziałam, że tak. On kazał wstać i iść za nim. W drzwiach stał Niemiec, zapytał go, dokąd mnie prowadzi. On pokazał na druty. Niemiec krzyknął na niego, a mnie kazał wracać do sali. Własowiec jednak nie dał za wygraną, przyszedł po mnie drugi raz. I znowu wybronił mnie ten Niemiec. Powiedział po polsku, żebym się ukryła pod schodami.

Po kilku godzinach wróciłyśmy do domu. Brat uciekł na wieś. Wrócił 22 lipca, gdy weszli Sowieci. I znowu było bombardowanie, znowu ucieczka na Litwę.
1945 r.

Z pierwszą repatriacją opuściliśmy Sopoćkinie. A tych, co wtedy zabrano z placu, Niemcy wywieźli do Grodna, a następnie do obozu w Oświęcimiu. Moi wujkowie stamtąd nie wrócili. Kalekich i starszych rozstrzelano pod Naumowiczami.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny