Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wólka Zaleska: To miał być raj na ziemi dla kotów i psów

Janka Werpachowska
Andrzej Zgiet
Małżeństwo młodych emerytów z Warszawy zamieszkało w Wólce Zaleskiej. Marzyło im się długie i szczęśliwe życie z dala od miasta, w towarzystwie ulubionych zwierząt. Ich plany pokrzyżowały choroby.

Kiedy dziesięć lat temu Teresa i Stanisław jechali z Warszawy do Wólki Zaleskiej, zdarzyło się coś, co pewnie było znakiem; coś, co uruchomiło całą lawinę następnych wydarzeń.

Bo kiedy przejeżdżali przez Brańsk, Teresa zauważyła na poboczu drogi małego, przemokniętego, drżącego z zimna kociaka. Na tylnym siedzeniu samochodu siedziały warszawskie zwierzęta: pies i kot. Razem ze swoimi właścicielami zmieniały miejsce zamieszkania.

- Krzyknęłam do męża, żeby się zatrzymał. Nie mieliśmy wątpliwości: zabieramy maleństwo do domu, bo tu zginie. Skoro mamy siedlisko na wsi, to co za różnica, czy będzie jeden kot, czy dwa - wspomina Teresa. - To nie trzydzieści kilka metrów kwadratowych w bloku w centrum Warszawy.

Tak sobie wymarzyli, że kiedy przestaną pracować i przejdą na zasłużony odpoczynek, wyniosą się z Warszawy. Miało być daleko od cywilizacji, w okolicy nieopanowanej przez turystów.

- Zięć pochodzi z tych stron - opowiada Teresa. - Któregoś razu objeździliśmy kilka wiosek i znaleźliśmy ten domek na skraju Wólki Zaleskiej. Wszystkie nasze wspólne oszczędności i jeszcze trochę pieniędzy z kredytu starczyło na realizację marzenia o raju na ziemi.

Teresa odeszła na emeryturę z Centrum Onkologii w Warszawie, gdzie przez wiele lat pracowała jako sekretarka medyczna. Była też wolontariuszką w hospicjum. Stanisław, który był odlewnikiem w fabryce samochodów na Żeraniu, znalazł się na tzw. pomostówce. Oboje nie mieli jeszcze sześćdziesiątki. Czuli się silni, pełni energii. Niestraszny im był remont domku, perspektywa palenia zimą w piecach, uprawianie ogródka. Cieszył ich każdy dzień spędzany z dala od miejskiego zgiełku.

Azyl na skraju wsi

Po tym pierwszym kociaku, zabranym z ulicy w Brańsku, zaczęły przybywać nowe.

- To chyba dlatego, że nigdy nie potrafiliśmy przejść obojętnie obok nieszczęścia - mówi Teresa. - Jadąc tutaj, trochę inaczej wyobrażaliśmy sobie wieś. Bardzo szybko przekonaliśmy się, że tutaj zwierzę, z którego nie ma pożytku - czyli pies i kot - traktowane jest w najlepszym przypadku z obojętnością. Oczywiście, są nieliczne wyjątki. Najczęściej jednak spotykaliśmy się z przykładami okrucieństwa.

Pokiereszowany kociak, dosłownie wyrwany z pyska psu, kilka innych, które urodziła kotka, błąkająca się wokół domu, bo ktoś ją wywiózł i wyrzucił na drodze - wszystko to trafiało pod skrzydła Teresy i Stanisława.

- Leczyliśmy, kiedy przychodziła pora, woziliśmy do weterynarza na sterylizację - wspomina Teresa. - Okoliczni mieszkańcy pukali się w głowę, ale chyba coś do nich też zaczęło docierać. Pamiętam, kiedyś przyszedł jeden ze szczeniakiem za pazuchą. Wyciągnął go i trzymając w powietrzu za skórę na karku zapytał: "Bierzecie, czy mam w lesie wyrzucić?". Wiadomo, wzięliśmy.
Ani się obejrzeli, kiedy w domu zrobiło się tłoczno. W małej, wiejskiej chatce mieszkali bowiem: Teresa, Stanisław, trzy psy i 22 koty. No, może nie dosłownie. Zwierzęta miały też do dyspozycji rozległe podwórze.

- Całe szczęście, że nasz lekarz weterynarii robił sterylizacje po kosztach własnych. Inaczej byśmy nie podołali finansowo i koty by się rozmnażały - przyznaje Teresa.

To wtedy córka namówiła Teresę, żeby przy okazji wizyty w Warszawie zrobiła sobie badania cytologiczne. Wynik nie budził wątpliwości: rak. Teresa wróciła do Centrum Onkologii - tyle że jako pacjentka, na operację. To było w 2008 roku. W 2011 we wrześniu Teresa przeszła kolejną od tamtego czasu, już czwartą operację onkologiczną. Zachorował też ciężko jej mąż. Wymaga stałej opieki, nie chodzi.

- Nie odejdziemy spokojnie z tego świata, dopóki nie znajdziemy jak najlepszych domów dla naszych kotów - mówi Teresa. - Są zdrowe, dobrze utrzymane, łagodne. Wszystkie mają swoje imiona, pięknie na nie reagują. Chociaż wychodzą na dwór, umieją też korzystać z kuwety.

Psom udało się znaleźć nowych właścicieli. Trzy koty też już mieszkają gdzie indziej.
Zostało 19: pięknych, wypasionych, domagających się pieszczot. Trzeba je uratować przed widmem bezdomności. Wystarczy jeden telefon: 500 308 722.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny