Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wiesław Adamczyk: "Kiedy Bóg odwrócił wzrok"

Janka Werpachowska
Wiesław Adamczyk kilka dni temu spotkał się z czytelnikami w białostockiej księgarni Akcent
Wiesław Adamczyk kilka dni temu spotkał się z czytelnikami w białostockiej księgarni Akcent Wojciech Oksztol
Ojciec, więzień Starobielska, leży w zbiorowej mogile polskich oficerów w Charkowie. Mama została pochowana w Teheranie. Na grobie taty byłem, do mamy już się chyba nie wybiorę.

Kurier Poranny: Od wydarzeń, które Pan opisuje w swojej książce, do momentu, w którym podjął Pan decyzję, że trzeba o tym napisać, minęło prawie pół wieku. To bardzo długo.
Wiesław Adamczyk, autor książki "Kiedy Bóg odwrócił wzrok": Tak, to prawda. Nosiłem w sobie tę historię, niemal nią żyłem codziennie, jednak wciąż nie miałem odwagi zmierzyć się z nią jako autor wspomnień. Ale kiedy usłyszałem w kwietniu 1990 roku oświadczenie Michaiła Gorbaczowa, który przyznał, że za śmierć piętnastu tysięcy polskich oficerów w Katyniu winę ponosi NKWD, coś się zmieniło. Bo zagadka śmierci ojca była takim ostatnim brakującym ogniwem w historii mojej rodziny. Od tego dnia, w którym Gorbaczow oficjalnie ogłosił, co się stało z polskimi oficerami, mogłem przystąpić do poszukiwania mogiły mojego taty. I do spisania wciąż żywych wspomnień o tych strasznych latach, spędzonych na Nieludzkiej Ziemi.

W przedmowie do Pańskiej książki Norman Davies napisał: Znam wiele opisów syberyjskiej odysei oraz innych zapomnianych wojennych dziejów. Ale żaden nie jest bardziej pouczający, bardziej wzruszający i piękniej napisany aniżeli "Kiedy Bóg odwrócił wzrok". To wielki komplement.
- Kiedy rozpocząłem pracę nad tą książką, wiedziałem, że nie może to być kolejny pamiętnik, podający suche fakty. Bo bardzo mi zależało, żeby dotrzeć do czytelnika amerykańskiego. A on nie sięgnąłby po książkę, która czymś by go nie zafrapowała. Dlatego po pierwsze starałem się pisać pięknym, literackim językiem angielskim. A po drugie ująłem temat, jak mi się zdaje, dość oryginalnie. Przedstawiam bowiem rzeczywistość widzianą oczami dziecka, którym wtedy byłem. Oczywiście, to wszystko jest poparte wieloma badaniami historycznymi, przecież pracowałem nad tymi wspomnieniami kilkanaście lat. Ale nie miałem problemu z dokładnym odtworzeniem faktów, przeżyć, refleksji, jakie stały się moim udziałem. To wszystko tkwiło głęboko w mojej pamięci i tylko czekało na moment, kiedy dam upust tym tragicznym wspomnieniom.

Myślę, że udało mi się osiągnąć cel - sprawiłem, że Amerykanie czytali moją książkę. I wzruszali się - bo o potwornych przeżyciach opowiada im dziecko. Dla wielu z nich to było odkrycie nieznanych przez nich faktów, bo przecież trzeba pamiętać, że z przyczyn politycznych również na Zachodzie niezbyt wygodne wydarzenia historyczne były przemilczane, albo przynajmniej niezbyt nagłaśniane. I dlatego Katyń, udręka tysięcy Polaków w Kazachstanie czy na Syberii przez wiele lat nie funkcjonowały w masowej świadomości społeczeństwa amerykańskiego. A ja, jako mały Wiesio wszystko to im opowiedziałem. Śledząc losy mojej rodziny amerykański czytelnik zrozumiał, że podobną drogę przeszły tysiące innych polskich rodzin.
Podczas tej krótkiej rozmowy nie zdołalibyśmy wspomnieć choćby o części z tego, co przeżył Pan i pańska rodzina podczas wywózki do Kazachstanu. Wszystkich zainteresowanych Pana losami możemy odesłać do książki. Ale proszę opowiedzieć, jak to się stało, że po wojnie znalazł się Pan w Stanach Zjednoczonych?
- Zanim to się stało, przejechałem przez dwanaście państw na czterech kontynentach. To wcale nie był odosobniony los. To nie tylko Wiesław Adamczyk pokonał taki szlak. Taka peregrynacja była udziałem większości dzieci-sierot wojennych.

Żeby dojść do czasu, kiedy przyjechałem do USA, muszę się na chwilkę cofnąć do okresu, spędzonego w Persji, w obozie dla polskich dzieci, które przybyły tu z Nieludzkiej Ziemi. Ja, moja mama i starsza siostra Zosia przypłynęliśmy do portu w Pahlevi na pokładzie przepełnionego ponad granice zdrowego rozsądku okrętu handlowego. Polskim organizatorom ewakuacji Polaków z terenu Związku Radzieckiego zależało, żeby w jak najkrótszym czasie wywieźć jak najwięcej ludzi, bo nikt nie miał zaufania do Stalina. Można się było po nim spodziewać każdej decyzji, łącznie z unieważnieniem tzw. amnestii i pozwolenia na wyjazd. Kiedy znaleźliśmy się na perskiej plaży nad Morzem Kaspijskim, wydawało się, że już wszystko zmierzać będzie ku lepszemu. Ale dosłownie po kilku dniach, jeszcze w czasie dwutygodniowej kwarantanny, zachorowała nasza mama. Była bardzo osłabiona, niedożywiona - jak wszyscy ewakuowani z Syberii. Jednak znalazła w sobie siły, żeby szukać w obozie wojskowym swojego najstarszego syna, Jurka. W końcu znalazła go w szpitalu, bardzo chorego, na granicy życia i śmierci.

Siedziała przy nim, sobie tylko znanymi sposobami zdobyła kurę, z której ugotowała pożywny rosół. Odkarmiła Jurka, można powiedzieć, że go uratowała, ale sama zachorowała. I zmarła. Miałem dziewięć lat, Zosia piętnaście. Zostaliśmy sierotami. To były bardzo ciężkie dni. Opisuję to szczegółowo w książce. Zosia stała się dla mnie drugą matką. Nie chcieliśmy wyjeżdżać z Persji, bo tutaj był grób naszej mamy. Dopiero jesienią 1945 roku opuściliśmy Persję i oboje znaleźliśmy się w obozie w Libanie. A stamtąd, w 1948 roku, ewakuowano nas do Wielkiej Brytanii. Tutaj spotkaliśmy się z niewidzianym ponad pięć lat najstarszym bratem, który jak wielu innych wojskowych z Armii Andersa nie wrócił do Polski po zakończeniu wojny - bo przecież nie był to wolny kraj, a sowieckie okrucieństwa tkwiły w pamięci. W Anglii Zosia wyszła za mąż za polskiego oficera. I w Anglii odnalazła nas nasza ciotka Maria z Chicago. I to do niej wyruszyłem w listopadzie 1949 roku na pokładzie brytyjskiego transatlantyku Aquitania. Miałem szesnaście lat.

Jak chłopca po takich przejściach przywitała Ameryka?
- To były ogromne wzruszenia. Rodzinę, która czekała na mnie na dworcu kolejowym w Chicago, rozpoznałem instynktownie. A potem co chwila przeżywałem kolejne zdumienia. Nowoczesna Ameryka zaskakiwała mnie wciąż nowymi przedmiotami, urządzeniami, o których istnieniu nie miałem pojęcia - jak na przykład klimatyzacja. Ale najważniejsze, że znów miałem dom. Poszedłem do szkoły. Nie było łatwo, bo w Anglii uczyłem się w polskiej szkole, prawie wcale nie znałem angielskiego. Ale się uparłem, pracowałem więcej niż inni uczniowie. Skończyłem nawet studia.

Założył Pan rodzinę?
- Oczywiście, ożeniłem się, mam syna George`a. I to on towarzyszył mi w mojej podróży na cmentarz w Charkowie, gdzie, jak przypuszczam, w zbiorowej mogile spoczywa również mój ojciec. To było w 1998 roku.

A czy wybrał się Pan - wtedy lub później - w swoje rodzinne strony, do Łucka, do majątku Sarny?
- Nie. Nie chciałem. To byłoby zbyt dramatyczne przeżycie. Może już nic nie zostało z miejsc mojego dzieciństwa, a może ktoś inny mieszka w naszym domu? Każda sytuacja byłaby dla mnie straszna. A poza tym obiecałem sobie, że tylko jeden może być powód, który zmusi mnie do przyjazdu na Nieludzką Ziemię - właśnie złożenie hołdu i odmówienie modlitwy na grobie ojca. I tak się stało. Ciotce Marii z Chicago, siostrze mojego taty, przywiozłem z cmentarza w Charkowie woreczek ziemi.

Mogiła mamy znajduje się na cmentarzu w Teheranie. Czy był Pan i tam?
- Chciałem polecieć. Mimo wszystko - bo stosunki między USA a Iranem były bardzo napięte. Dlatego nie chciałem jechać do Iranu na amerykańskich papierach, udało mi się załatwić dokumenty angielskie. Miałem już kupiony bilet lotniczy. I na dwa tygodnie przed planowanym terminem lotu wydarzył się ten potworny zamach 11 września 2001 roku. I to mnie ostatecznie zniechęciło do wyprawy do państwa islamskiego, jakim jest Iran.

Jeździ Pan od kilku już dni po Polsce, promując swoją książkę. Spotyka się Pan z czytelnikami. Jak wrażenia?
- To są silne wzruszenia i dla mnie, i dla czytelników. Te emocje wciąż trwają, przechodzą z pokolenia na pokolenie. Gimnazjaliści w Szczecinie przygotowali inscenizację mojej sybirackiej wigilii - kiedy z okrutną jawą przeplatają się sceny z mojego snu o bogatej, pięknej wigilii i Bożym Narodzeniu w majątku w Sarnach. I dziewczynka, która grała mnie, ośmioletniego Wiesia, płakała na scenie jak doświadczona aktorka. Po spektaklu spytałem ją, jak ona to robi. A mała powiedziała: Bo ja nie udaję, ja naprawdę płaczę nad losem Wiesia.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny