Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wiera i Roman Godlewscy tworzą obrazy światłem malowane

Aneta Boruch [email protected]
My patrzymy na świat przez barwne szkła - mówi Wiera Godlewska.
My patrzymy na świat przez barwne szkła - mówi Wiera Godlewska. Anatol Chomicz
Patrzą na świat przez barwne szkła. W rodzinnej pracowni Wiery i Romana Godlewskich w niewielkim Ciechanowcu powstają niezwykłe witraże. Trafiły do wielu kościołów w całej Europie, a także na Syberię.

Ta fascynacja zaczęła się wiele lat temu. Gdy Romek Godlewski był mały, chodził na naukę religii do kościoła w Kuczynie niedaleko Ciechanowca. Wiadomo, jak to dziecko - jego uwagę przyciągały grające kolorami witraże.

- Intrygowało mnie, jak to zostało zrobione, bo to przecież tyle barw - wspomina pan Roman.

Kiedyś wyciągnął więc zza ołtarza stojącą tam drewnianą drabinę, wszedł na nią i dotknął jednego z witraży. Oczywiście było na nim masę kurzu, ale dało się wyczuć, jak i z czego te barwne, szklane obrazy są zrobione. Nigdy nie zapomniał tego pierwszego wrażenia.

Teraz, od 40 już lat, Roman Godlewski wraz z żoną Wierą i synem Adamem prowadzi w Ciechanowcu pracownię. Specjalizuje się w wykonywaniu witraży kościelnych. Robione one są klasyczną metodą, sprawdzoną od stuleci. Zakład jest małą rodzinną firmą, zatrudnia jednak kilku wysokiej klasy malarzy. Na zamówienia robią też oryginalne przeszklenia artystyczne, lampy i inne drobne przedmioty.

Na ścianach niewielkiego zakładu, położonego na tyłach rodzinnego domu, wiszą przykłady kunsztu państwa Godlewskich, a także zdjęcia znanych osób, z którymi mieli okazję spotkać się w czasie swojej długiej kariery, m.in. byli na spotkaniu z papieżem Janem Pawłem II i z piosenkarką Eleni.

Szkło za smakołyki z Podlasia

Wszystko zaczęło się w latach 70. ubiegłego wieku. Oboje skończyli Liceum Sztuk Plastycznych w Supraślu. Do dziś podkreślają, jak wiele zawdzięczają tej szkole i uczącym w niej pedagogom. - Oni otworzyli nam oczy - opowiada pan Roman. - Dzięki nim wiemy, co jest piękne, rozwinęli nam wyobraźnię.

Przyznają, że wyszli ze skromnych domów i mogli liczyć tylko na siebie. Po szkole pobrali się i osiedli w Ciechanowcu. To był nawet lekki mezalians, bo Godlewscy to ród szlachecki, a pani Wiera pochodzi z domu bez takich koligacji. Ale panu Romanowi absolutnie w niczym to nie przeszkadzało. I już wspólnie postanowili szukać swojego miejsca w życiu i sposobu na utrzymanie rodziny.

Jak to plastycy na prowincji, najpierw malowali tablice, szyldy, tworzyli reklamy. Wszystko po to, żeby zebrać kapitał, bo witraże już dość mocno siedziały im obojgu w głowie. Z tym, że była to zabawa dość droga od strony warsztatu, wyposażenia i materiałów.
Stopniowo wzięli się jednak za robienie drobnych na początku form witrażowych. Zaczynali od nich, bo wtedy nawet nie bardzo było od kogo się nauczyć. Pracownie tej branży działały gdzieś w Polsce, w Warszawie, ale starzy mistrzowie niechętnie zdradzali tajniki profesji.

Roman Godlewski jednak był dość uparty, konsekwentny i nie odpuszczał - jeździł, podpytywał, przyglądał się i powoli się uczył. Gdy już doszedł do takiego etapu, że stwierdził, że jest gotowy do otwarcia własnego warsztatu, myślał jak zdobyć potrzebny sprzęt. W latach 70. nie było to takie proste, bo takich urządzeń w kraju nie było, zaś na rynku dostępne były tylko cztery podstawowe kolory szkła. A witraż przecież powinien mienić się barwami.

Wszystko trzeba było sobie załatwić. Szkło w latach 70. i 80. zdobywali z huty na Podkarpaciu, produkującej szkła do samochodów. Jak im się coś w fabryce potłukło, zepsuło, to oddawali witrażystom.

- Staliśmy tam do nich w kolejce, woziliśmy im różne smakołyki z Podlasia i w końcu nas polubili - zdradza kulisy zaopatrywania się Roman Godlewski.

A najważniejsze urządzenie do wyciągania list ołowianych, łączących poszczególne szkła w witrażu, wykonał im zdolny kowal z białostockich Uchwytów. Chodzi do dzisiaj.

- To był pan Konstanty, taki z wąsikami, dziś już nieżyjący - wspomina Roman Godlewski. - Pojechałem wraz z nim do zaprzyjaźnionej pracowni witrażu w Warszawie. Ja cały czas prawiłem komplementy pracującej w niej pani Basi, a on podczas tej wizyty patrzył, jak taka maszyna powinna wyglądać. Wyszliśmy i od razu w samochodzie ją narysował. Pomylił się tylko o milimetr w wymiarze jednej z części.

Godlewscy zaczynali od małych prac naprawczych i konserwatorskich. Potem przyszły duże witraże, coraz większe zamówienia. Pierwsze większe zlecenie wykonali w kościele w Kuczynie, do którego chodził mały Romek Godlewski. Tu zresztą brali ślub. Znajdują się w nim witraże pracowni św. Łukasza z Warszawy, liczące już około 120 lat. Trzeba było je odnowić, a była to stara, solidna robota, w dodatku owiana legendą.

- Ludzie mówili, że witraże te były postrzelane kulami, a w rzeczywistości to dzieci rzucały kamykami w pobliskie kasztany i przy okazji je potłukły - opowiada pan Roman. Godlewscy naprawili je, i to tak znakomicie, że nikt nie pozna, które szkła w oknach świątyni zostały domalowane.

Dalej działali już na zasadzie polecania - jeden klient opowiadał innemu, i tak pojawiały się kolejne zamówienia. Zdarzało się im robić u tego samego proboszcza nawet po dwa czy trzy kościoły, gdy ten przechodził przez kolejne parafie.

- Zdobyliśmy zaufanie, a to najważniejsza rzecz w takiej pracy - uważa pani Wiera. - Pracujemy klasycznymi metodami, nie uznajemy jakichś namiastek.

- Klient jest klient, trzeba go szanować i to jest podstawa rzemiosła - podkreśla pan Roman. - A my jesteśmy rzemieślnikami, nie uważamy się za wielkich artystów.

Od Włoch po Syberię

W ciągu 40 wspólnie spędzonych lat zrobili mnóstwo zamówień. Samych tylko świątyń, w których pracowali, było około 120. Szczególnie w pamięci została im praca w Zuzeli, rodzinnej miejscowości Prymasa Tysiąclecia Stefana Wyszyńskiego. Wykonali tam 18 okien, pokazujących różne sceny z życia kardynała.

Nie brakowało zleceń zagranicznych. Obrazy światłem malowane Godlewscy robili m.in. na południu Francji, w kościele we Włoszech, w Szwecji, Niemczech, na Białorusi. Poza granice kraju przeważnie wysyłali gotowe witraże do montażu, w skrzyniach. Ale gdy przyszło zamówienie z Syberii zawieźli wszystko na miejsce sami.

- Rosjanie by sobie z tym nie poradzili, bo dla nich to była nowość - opowiada Roman Godlewski. - I wyszło rewelacyjnie. Teraz tamtejszy biskup w Nowosybirsku, Niemiec zresztą, poleca nam następnych chętnych. W ubiegłym roku robiliśmy zamówienie do Bijska, pod mongolską granicą.

Stosują klasyczną metodę, sprawdzoną od stuleci. Wszystko zaczyna się od projektu, a potem trzeba wyciąć precyzyjnie szklane elementy, zrobić podtrzymujące je listwy w walcarce, całość dopasować i złożyć. Ostatnio doszedł im pewien problem - współczesne kościoły są ogrzewane. W związku z tym szyby nie mogą już być pojedyncze, muszą być zabezpieczone tak, by zapewniona była odpowiednia izolacja termiczna. To wyzwanie, z którym tacy fachowcy, jak oni, też sobie radzą.

Godlewscy mają tradycyjne podejście do przekazów, jakie niosą witraże, robione do świątyń. - Przecież witraż to od zawsze była biblia pauperum, czyli dla ubogich - podkreśla pan Roman.

Chodzi o to, że w zamierzchłych wiekach realistyczne przedstawienia postaci na witrażach były swoistym pismem obrazkowym, służącym do ewangelizacji niepiśmiennych. Wierni podczas nabożeństw w świątyni oglądali na nich sceny ze Starego i Nowego Testamentu, a promienie słoneczne, przenikające przez różnobarwne szybki wywierały na nich olbrzymie wrażenie.

- Dla nas witraż to obraz malowany światłem - dodaje pani Wiera. - Patrzymy na świat przez barwne szkła.

Niedawno Muzeum Diecezjalne w Łomży zorganizowało rodzinie Godlewskich wystawę jubileuszową. Znalazły się na niej mniejsze witraże powstałe w ich ciechanowieckiej pracowni i dokumentacja zdjęciowa kilku innych projektów. Zbiory muzeum wzbogacił też wykonany z okazji jubileuszu wyjątkowy witraż, przedstawiający sakralne zabytki Łomży oraz wizerunki biskupów łomżyńskich.

To po nas zostanie

Nawet gdy jeżdżą po świecie, a przez tyle lat odwiedzili wiele zakątków, nie potrafią przejść obojętnie obok jakiegoś dzieła ze szkła. W pamięci utkwiły im zwłaszcza największe na świecie witraże w katedrze w Rio de Janeiro. Każdy z nich rozciąga się na wysokości 64 metrów od podłogi do sufitu, tworzą olbrzymi krzyż. W Buenos Aires w Argentynie odwiedzili też kościół, w którym pracował obecny papież Franciszek.

Czują się spełnieni. Pan Roman przyznaje, że marzeniem każdego rzemieślnika jest zostawienie po sobie następców.

- Bo co by nie mówić przez te czterdzieści lat zdobyło się sporo doświadczenia. I to tym cenniejszego, że wszystkiego nauczyliśmy się sami i wszystko zdobyliśmy własną pracą.

Oni tych następców mają. Syn Adam składa witraże, montuje je w kościołach, robi renowacje starych, niekompletnych, połamanych przeszkleń. Już ma w tej dziedzinie swoich klientów i sporo roboty. Jest też ekspertem w sprawach informatycznych. Drugi syn - Robert ma oddzielną pracownię. Robi to, czym rodzice zajmowali się na początku, czyli napisy i reklamy.

- Myślę, że nie zmarnowaliśmy tego czasu - ocenia swoje pracowite życie Roman Godlewski. - Majątku wielkiego nie zrobiliśmy, ale coś jednak po sobie zostawimy. I to takie rzeczy, które oglądają tysiące oczu, bo każda nawet mała wiejska parafia liczy około tysiąca ludzi. Witraż zrobiony teraz wytrzyma sto, dwieście lat. A jak się zrobiło tego tyle w ponad stu kościołach, to trochę jednak tego jest.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny