Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wczasy w Bułgarii. Fiatem do Neseberu - tak się podróżowało w PRL-u

Alicja Zielińska
O lewej: W górze Nireghaze (Węgry), 1985, z córką Basią, Słoneczny Brzeg, 1981 r. Ja z żoną, Warna 1983 r. Moja żona, Neseber, 1981 r.
O lewej: W górze Nireghaze (Węgry), 1985, z córką Basią, Słoneczny Brzeg, 1981 r. Ja z żoną, Warna 1983 r. Moja żona, Neseber, 1981 r. Z archiwum rodzinnego
Godziny wyczekiwania na granicy. Noclegi w samochodzie albo w namiocie. Ciasno, niewygodnie. Ale co tam. Czekało słońce, plaża i dobrze zaopatrzone sklepy. Z chęcią więc wyjeżdżałem z rodziną latem do Bułgarii - opowiada Waldemar Szliserman. Podróż za granicę w tamtych czasach to była cała wyprawa.

Najbardziej pamiętam wyjazd do Neseberu z żoną i córką na początku lat 80. Właśnie kupiliśmy nasz drugi samochód, fiata 120p. Rozpisałem trasę i pewny, że auto po przeglądzie jest sprawne, ruszyłem. Jednak już w okolicach Rzeszowa stwierdziłem, że coś nie tak, bo ślizga mi się sprzęgło.

Podregulowałem po drodze i późnym wieczorem dojechałem do granicy. Tu zaczęła się Sodoma i Gomora. Rosyjscy pogranicznicy z psami ustawili samochody tak ściśle, że nie można było otworzyć drzwi. Na prośby o wyjście, odpowiadali w kółko: nie lzia. Staliśmy tak do świtu. O szóstej rano doczekałem się sprawdzania dokumentów. Młody pogranicznik kazał nam wyjść z auta i stanąć trzy kroki przed nim. Basia, moja córka, gdy to usłyszała, zaczęła się głośno śmiać, przez co on długo się przyglądał nam i naszym fotografiom. Po następnej godzinie przyszła celniczka, aby sprawdzić bagaże. Teraz okazało się, że nie wolno wwozić na teren Związku Radzieckiego kiełbasy, konserw oraz owoców, trzeba oddać. Ja powiedziałem, że niczego nie oddam, zjemy sami na granicy. Celniczka uważnie nas obserwowała, a potem skrupulatnie przewertowała bagaże.

Samochód dalej szwankował, niedaleko za granicą był dość duży plac parkingowy, znajdowała się tam rampa. Wjechałem na nią i podregulowałem sprzęgło. Przyglądało mi się sporo Rosjan, jednego poprosiłem, aby pilotował mnie przy zjeżdżaniu, ponieważ nie widziałem tyłu auta. Rosjanin stał z boku i komenderował: dawaj, dawaj. W pewnej chwili poczułem, że spadam z tej rampy - samochód zawisł na dwóch kołach. Zaciągnąłem hamulec ręczny i stałem bezradny, na szczęście inni kierowcy przyszli mi z pomocą, podnieśli samochód i postawili na cztery koła, ale strachu najadłem się co nie miara.

Przez Związek Radziecki w tamtych latach można było jechać tylko wyznaczonymi przez władze trasami, w żadnym razie dowolną drogą. Co kilkanaście kilometrów stały "gaje", czyje posterunki drogowe - milicjant z lizakiem zatrzymywał auta z obcą rejestracją. Ja też zostałem zatrzymany i od razu usłyszałem, że przekroczyłem prędkość, choć milicjant nie miał radaru. Na nic tłumaczenie, że jechałem wolno i prośba, by darował. Odpowiadał wprost: a szto wy mi podarujecie, kenty u was jest? Daleko nie ujechałem, już następny milicjant domagał się papierosowej łapówki.

W Czerniowcach chcieliśmy zanocować w domku kempingowym, ale jak zobaczyliśmy brudną pościel, nie zmienianą od kilku dni, to odechciało nam się spania w takich warunkach. Za trzy ruble recepcjonistka pozwoliła wjechać na teren. Przysłuchujący się tej rozmowie Rosjanin zaproponował, żebym postawił auto koło jego kempingu. Rano zobaczyliśmy niesamowity widok. Wokół naszego auta stało około 20, 30 osób. Zasłoniłem ręcznikami okna, by się ubrać. Wyszliśmy z samochodu, a ci ludzie dalej stali. Nie wiedzieliśmy jak się zachować, zaczęliśmy szykować śniadanie. Rosjanin wyjaśnił, że to miejscowi przyszli, bo myślą, że mamy coś na sprzedaż. Gotowi byli kupić wszystko. Dalsza niespodzianka czekała mnie, kiedy poprosiłem kucharkę w stołówce o gorącą wodę. Kobieta w średnim wieku, gdy mnie zobaczyła, przestraszona zaczęła tłumaczyć, że nie może rozmawiać z obcokrajowcami, bo straci pracę. Po kilku minutach skrycie postawiła termos z wrzątkiem na ławce a sama szybko odeszła.
Oddzielna historia to paliwo. Należało zakupić odpowiednią ilość talonów. Sprzedawano je w biurach turystycznych na 10, 20 litrów. Na stacji sprzedawca włączał pompę na wystawioną ilość na talonie i nie obchodziło go, czy zmieści się w zbiorniku, w czasie tankowania nie można było zamknąć pompy. Ileż tej benzyny wylewało się na asfalt! Byłem świadkiem, jak kierowca ciężarówki wlał paliwo wiadrem do zbiornika, a co zostało, wylał do rowu. I nikt się temu nie dziwił.

Na granicy z Rumunią znowu rosyjscy pogranicznicy kazali wjechać na kanał i prześwietlali auto, szturchając długim drutem w każdą szparę. Przejazd przez Rumunię po przekątnej to było prawie 600 km. Szosa wiła się serpentynami, na pewnym odcinku jechałem po bardzo wąskiej drodze zasypanej zwałami kamieni z gór. Do dziś pamiętam wielkie uczucie strachu, że samochód na tych kamieniach może się ześlizgnąć w przepaść.

W mijanych wsiach widzieliśmy mnóstwo żebrzących Cyganów. Dzieci na nasz widok biegły za samochodem i krzyczały bomboni, to znaczy cukierki. Za to przejazd przez granicę z Bułgarią odbył się bez problemu. Wopista i celnik kazali podjechać pod szlaban i przez okno podać dokumenty. Popatrzyli, i nie stemplując nawet, pokazali ręką by jechać dalej. Wreszcie poczuliśmy się jak turyści, drogi w Bułgarii były przeważnie wielopasmowe, szybkiego ruchu, nieporównywalne z polskimi czy sowieckimi. W jednym z przydrożnych barów spotkaliśmy grupę Polaków, którzy jechali w tym samym kierunku, do Słonecznego Brzegu. Było już lżej, nie musiałem pilnować się mapy. W Neseberze okazało się, że na wyspę, gdzie mieliśmy kwaterę, samochodem mogą wjeżdżać tylko miejscowi lub za okazaniem przepustek, które wydawało biuro turystyczne. Kolejne rozczarowanie. W Białymstoku płaciliśmy za kwatery I kategorii, a otrzymaliśmy obskurny pokój w piwnicy, łazienka była w budynku na piętrze. Nie kryłem niezadowolenia, ale żona nie chciała wszczynać awantury, wytargowałem jednak przepustkę na wjazd pod sam dom.

Wszystkie trudy podróży i zakwaterowania wynagrodziła pogoda, wspaniała plaża ze złotym piaskiem oraz piękny Neseber i okolice. Jak większość wtedy rodaków, postanowiliśmy w restauracji jeść tylko obiady, a talony na śniadania i kolacje sprzedać kelnerowi. Chodziło o to, by mieć więcej pieniędzy na upominki. Zresztą przygotowanie posiłków nie stanowiło problemu. Wszystko można było kupić, łącznie z soczystymi brzoskwiniami, morelami, arbuzami. Nie brakło też dobrego piwa polskiego Żywiec czy Pilznera z lodu. W przeciwieństwie do naszego handlu, w Bułgarii sklepy były świetnie zaopatrzone.
Wracać postanowiłem przez Węgry i Czechosłowację, żeby ominąć Związek Radziecki. Przygody nas jednak nie ominęły. I te przykre ( jak znowu bardzo brudna pościel w jednym z hoteli w Rumunii), jak i te miłe na Węgrzech. Po przekroczeniu granicy węgierskiej chcieliśmy się zatrzymać na noc, bo kończyła się nam benzyna, a talony mieliśmy tylko do banku, gdzie musieliśmy je wymienić na forinty. Przed jednym z domów zaczęliśmy prosić gospodarza o zgodę na zatrzymanie się przed ich domem. Na migi oczywiście. Zgodził się. Kiedy zaczęliśmy szykować kolację, gospodarz z żoną zaprosili nas do środka i zaproponowali nocleg w domu, pościel była już naszykowana. Podziękowaliśmy serdecznie, z noclegu skorzystała tylko córka, my zostaliśmy w samochodzie. Długo siedzieliśmy razem przy wspólnej kolacji. Rano gospodarze zaprosili nas na śniadanie, kiedy chciałem im zapłacić, absolutnie się nie zgodzili i na drogę obdarowali nas jeszcze pomidorami, papryką i dwoma ogromnymi arbuzami. Do dzisiaj wspominam tych miłych Węgrów z wielkim sentymentem.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny