Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

W poszukiwaniu utraconej e-karty

Bartosz Wacławski bwacł[email protected] tel.85 748 95
Tadeusz Truskolaski demonstruje swoją e-kartę.
Tadeusz Truskolaski demonstruje swoją e-kartę. Andrzej Zgiet
Rewolucja, którą zaserwowała nam Białostocka Komunikacja Miejska jest nic niewarta. Ma więcej wad niż zalet. W zasadzie zalet nie ma żadnych - chyba że mówimy o pracy urzędników. Bo z ich perspektywy może to wyglądać inaczej. Ale ja jestem pasażerem i tego wszystkiego nie ogarniam.

Zgubiłem kartę miejską. Być może wypadła, a może ktoś ją wyciągnął z kieszeni, gdy chowałem ją po kliknięciu w autobusie. Obszukałem wszystkie miejsca. Nie ma - trzeba iść na Sienkiewicza. To tam składałem wniosek i wyrabiałem swoją pierwszą kartę.

Kolejka jest, a jakże. Trzy stanowiska, wszędzie ludzie. Blondynka siłuje się z ksero, które nie kseruje. Kolejka rośnie. Jedyny mężczyzna wśród tutejszych urzędników żartuje z klientką, że wyda kartę jej męża, gdy dostanie tort. Minuty płyną, gorąco jak w piekarniku. Czytam różne instrukcje na ścianie. Jak klikać, jak wypełnić wniosek, jakie to szczęście mieć e-kartę. Ale ani słowa nie ma o tym, co zrobić, gdy człowieka szczęście opuszcza i kartę gubi.

Moja kolej. Blondynka informuje mnie, że duplikat wydają, ale na Składowej (w siedzibie BKM). Takiej informacji nie znalazłem nie tylko na ścianie, ale i w internecie. Jadę. Bilet miesięczny mam, ale na e-karcie. Pieniądze też mam, ale na e-portmonetce, którą mam na e-karcie. Kupuję jednorazowy w kiosku za 2,80, bo za nieokazanie karty zapłacę 10 złotych grzywny. Marny biznes.

Składowa, parter, okienko pierwsze:

Tu informuję, że zgubiłem kartę. Dostaję wniosek do wypełnienia. Wypełniam i jestem kierowany dwa okienka dalej.

Okienko drugie: płacenie.

- 10 czy 15 złotych - pyta pani w okienku.
- Jeśli mogę wybrać, to 10 - odpalam.
Pani niezrażona: - Miał miesięczny?
- Miał.
- To 15 - inkasuje i kieruje dalej.

Piętro pierwsze, pokój 108

Tu sekretarka odbiera dowód wpłaty. Pan za nią zabiera wniosek i zdjęcie (na szczęście mam ze sobą, ale pan jest gotów robić fotkę sam). 30 sekund, maszyna robi szurum burum i wyskakuje karta. Nareszcie profesjonalnie. - Czyli to wszystko? - pytam z ulgą. Niepotrzebnie. Mina pani podpowiada, że to początek.

Pokój 107

Tu urzędniczka kładzie kartę na czytniku i kopiuje dane mojego biletu miesięcznego ze starej karty na nową. To za tę usługę zapłaciłem dodatkowo 5 złotych (10 złotych kosztuje sam plastik). Operacja trwa przydługawo, ale się udaje. Oczywiście, że to nie koniec.

Pokój 105

Tu jest troje urzędników. Atakuję tego pierwszego przy drzwiach - ale powinienem tego przy oknie. W tym pokoju urzędnicy przerzucają pieniądze z e-portmonetki na starej karcie do e-portmonetki na jej duplikacie. Ale trzeba mieć wniosek.

Pokój 108

Tu się wniosek dostaje i wypełnia.

Pokój 105

Tu się wniosek składa.

I to wcale nie koniec. Żeby te wszystkie operacje przeprowadzić do końca, muszę na Składową wrócić. Bo cała ta e-karta, jest bardzo mało "e".

Rewolucja, którą zaserwowała nam Białostocka Komunikacja Miejska jest nic niewarta. Ma więcej wad niż zalet. W zasadzie zalet nie ma żadnych - chyba że mówimy o pracy urzędników. Bo z ich perspektywy może to wyglądać inaczej. Ale ja jestem pasażerem i tego wszystkiego nie ogarniam.

1. Dlaczego wniosek o e-kartę muszę złożyć osobiście? W czerwcu założyłem konto bankowe używając tylko komputera. Nie złożyłem ani jednego podpisu, na ani jednym bankowym dokumencie. Potem dostałem jeszcze limit w koncie i kartę kredytową. Nadal ani jednego podpisu, nadal nie musiałem wychodzić z domu. Po e-kartę muszę jednak iść - bo tak wymyślił to sobie urzędnik.

2. Żeby doładować kartę (elektroniczną tylko w założeniu) muszę pójść do punktu, ale nie tego, który te karty wydaje. Muszę mieć kartę ze sobą, więc nie mogę doładować tej, którą używa mój brat, matka, dziecko. Bo żaden z urzędników chyba nie słyszał o doładowywaniu telefonów na kartę. Pal sześć, że można to zrobić wszędzie - w biurach, internecie, bankomatach. Ale żeby to zrobić wcale nie trzeba mieć karty przy sobie. I się udaje!

3. Doładowywanie karty przez internet - to dopiero kuriozum. Można to zrobić (ufff), ale na realizacje zleconej płatności trzeba czekać nawet tydzień. Bo urzędnicy nie słyszeli np. o natychmiastowych płatnościach w Amazonie. W tej księgarni płacisz np. za książkę i natychmiast możesz ją ściągnąć. Kupujesz od dewelopera grę na komputer i za chwilę masz ją na dysku. Tak samo jest, gdy płacisz za doładowanie karty telefonicznej - 30 sekund później możesz z karty korzystać. Szefostwo BKM ma tylko telefony na abonament. Służbowe.

4. Kolejne kuriozum - proszę bardzo. Gdyby kiedyś, podczas klikania kartą w kasownik, okazało się, że system pobierze nienależną opłatę - można się odwołać. To nawet prosta procedura - nie trzeba iść osobiście (!), nie trzeba wysyłać listu poleconego ze zwrotnym potwierdzeniem odbioru (!), nie trzeba słać faksu z odręcznym podpisem (!), wystarczy zwykły mail. Ale, ale. Jeśli reklamacja zostanie uwzględniona (procedura trwa nawet kilka dni), to i tak skończy się to na wizycie w siedzibie BKM przy Składowej. Bo zwrotu nie można dokonać inaczej, jak tylko osobiście, a jakże, z kartą w ręku.

5. Ważna informacja dla osób, które jak ja stracą kartę. BKM nie przechowuje zdjęć paszportowych, więc trzeba mieć nowe ze sobą. Nie przechowuje, bo prawo nie pozwala. Ale za to ma informacje o imieniu, nazwisku, miejscu zamieszkania, a nawet gdzie się uczysz czy pracujesz. No i oczywiście, gdzie wsiadasz do autobusu.

6. A gdy boisz się, że karta została ukradziona, a złodziej jeździ teraz po całym mieście i klika kartą jak wariat wydając wszystkie twoje oszczędności na e-portmonetce, to możesz kartę zastrzec. Ale karta zostanie zdezaktywowana dopiero następnego dnia, bo można to zrobić dopiero wtedy, gdy kasowniki będą w zajezdniach zaktualizowane. Dopóki autobusy są w trasie, nic nie da się zrobić. A złodziej robi kolejną rundkę po mieście.

7. Gdy już jesteśmy przy e-portmonetce - to rewolucyjny produkt. Mogę sobie tę e-portmonetkę na e-karcie doładować, a następnie kupować bilety jednorazowe sobie, a nawet stawiać przejazd wszystkim współpasażerom. Wystarczy poklikać kartą przed kasownikiem w autobusie. Problem pojawia się wtedy, gdy nie mam już pewności, ile pieniędzy jest na e-portmonetce. Sprawdzić to mogę tylko w kasowniku (dlaczego na przykład nie w internecie?). A jeśli po wejściu do autobusu okaże się, że pieniędzy nie wystarczy do kupienia biletu? Który kontroler zrozumie, że ja nie chciałem wcale jechać, tylko sprawdzić kartę?

8. Skoro jesteśmy przy kontrolerach, to warto zwrócić uwagę, że imienną e-kartę musisz mieć przy sobie podczas podróży. Zapomnienie kosztuje - chyba 10 złotych. Czyż nie łatwiej by było, gdyby kontroler mógł sprawdzić jeszcze w autobusie (mają przecież te wielkie terminale) czy obywatel o takim imieniu i nazwisku ma wykupiony bilet miesięczny? Łatwiej by było pasażerom, ale przecież nie o to w tym chodzi.

9. No i to klikanie, czyli bzdura nad bzdurami. Ileż to trzeba mieć pokładów złej woli, by kazać ludziom klikać bez opamiętania po każdym wejściu do autobusu. Bogu dzięki, że łaskawie udało się wyrzucić z regulaminu konieczność klikania także przy wysiadaniu. Ale pociecha to jednak marna, gdy pasażer zda sobie sprawę, że klika tylko dla przyjemności dyrektora BKMBogusława Prokopa. Bo wyjaśnienia, że to pomoże usprawnić rozkład, dostosować wielkość autobusów do potrzeb pasażerów, trzeba między bajki włożyć. System nie jest w stanie dostarczyć teraz informacji, ile osób w danym momencie jedzie autobusem. Więc klikanie jest bez sensu. Wiedziało o tym 6 tysięcy osób, które podpisały się pod ustawą obywatelską. To oni chcieli, by klikanie znieść zupełnie. Ale radni Platformy Obywatelskiej uznali, że obywatele w tej sprawie racji nie mają. Obywatele więc i pasażerowie przegrali. Klikać musimy.

10. Nie pierwszy raz zresztą radni się popisali. Znana jest historia, gdy uchwalili cenę pojedynczego biletu na 350 złotych, bo nikt z pośród trzydziestu tęgich głów nie zauważył, że w kwocie brakuje przecinka.

11. To zresztą najbardziej kontrowersyjny bilet w historii komunikacji miejskiej w ogóle, nie tylko w Białymstoku. Otóż chodzi o bilet, który można kupić wyłącznie u kierowcy. Po ekspresowej zmianie uchwały kosztuje 3,50 zł, co i tak jest ceną skandaliczną. Ale tak dyrekcja BKM chce zniechęcić ludzi do zawracania głowy kierowcom (drugi sposób, to konieczność posiadania odliczonej kwoty na zakup biletu - jeśli masz pięć złotych, to kierowca sprzeda bilet, ale reszty nie musi wydawać). Pasażerowie i tak kupują bilety u kierowców, bo z kolei BKM w majestacie prawa, drukuje mniej innych jednorazówek, których często brakuje w kioskach. A to akurat tłumaczy tym, że chce zachęcić pasażerów, do wyrobienia e-karty. Słów mi brak.

Powinienem jeszcze wspomnieć na przykład o tym, że wiele autobusów jest brudnych, większość nie ma klimatyzacji, a przewożenie rowerów uzależnione jest od widzimisię kierowcy. Mam wrażenie, że dyrekcja naszej komunikacji zrobiła wszystko, by przez ostatnie lata ludzie znienawidzili autobusy miejskie. Może to jest jakaś metoda - ludzie nie będą chcieli korzystać z komunikacji, to potrzebnych będzie mniej autobusów, kierowców, biletów, kontrolerów, bus pasów itp. Żeby się tylko nie zapędzić, bo wtedy nie będzie już potrzebny nawet dyrektor BKM.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny