Spotykamy się na osiedlu Nowe Miasto w Białymstoku. To matecznik białostockiego artysty Praktisa. Zabiera mnie na krótki spacer i pokazuje kilka swoich prac – na skrzynce, na murku przy trzepaku, na żaluzjach gabinetu stomatologicznego, na garażu. Za każdym razem zaprezentowane na nich twarze pokazują coś innego.
Później siadamy na kwietnikach zrobionych z opon, znajdujących się przy skrzynce, z której spogląda na nas kolejna z twarzy. I Praktis zaczyna opowiadać. O sobie, o muzyce, o swoich pracach i swoich miejscach...
PRAKTIS
Na początku podstawówki zaczęliśmy wymyślać, że będziemy nagrywać swoje dziwne piosenki. Na potrzebę tego wymyśliłem sobie „Praktisa”, tę ksywę. To nie było tak, że ktoś powiedział: „Ty będziesz Praktis”. Skąd Praktis? W bloku obok mojego miałem przyjaciółkę. Wychowywaliśmy się razem „od wózka”. Spędzaliśmy razem często czas. Miała Nintendo, w którym w „menu” było napisane po angielsku „praktice”. Jak widziałem pseudonim na kartce składało mi się, że zaczyna się na „P”, czyli pierwszą litera mojego imienia, a kończy na „S” - pierwszą literą mojego nazwiska. Nie ma za tym głębszej historii. Ksywka była wymyślona na potrzeby twórcze.
RAP
Pod tym pseudonimem wydałem cztery płyty solowe i ze cztery w kolaboracjach. Pod koniec moich działań muzycznych byłem jeszcze w kolektywie Alu Bambu Pikczu. Teraz czuję się emerytem rapowym, trochę zastygłem. Rap, bo blokowisko. Ale ten rap ewoluował. Ostatnio, jak poszedłem na spacer, zrozumiałem, że inny vibe i postrzeganie miałem, gdy byłem raperem. Miałem spięcie wewnętrzne. Zapętliłem się w tym mieście. Musiałem wyjechać na parę lat, żeby spojrzeć na nie inaczej i czuć się tu komfortowo. Musiałem złapać oddech. Z perspektywy twórcy wizualnego zupełnie inaczej patrzę na to podwórko, młodość itd. Będąc raperem coś traciłem z każdą płytą, z każdym ruchem. Nastawiałem się na nie wiadomo co. Miałem jakieś oczekiwania, projekcje, a życie to weryfikowało.
Rap był ujściem buntu, który każdy nastolatek przechodzi. Mając lat 17 stwierdziłem, że nie będę chodzić do szkoły. Stwierdziłem, że będę raperem. Chodziłem sobie po piwnicach, do kolegów, palić fajki i nie tylko. Pisać teksty, grać w karty i rozmawiać o nie wiadomo czym. Myślę, że to było zagubienie, szukanie cały czas. Samo tworzenie muzyki do końca życia będę miał jako wielką przygodę, rozwój, poznawanie ludzi. Jestem wdzięczny za tamte czasy, chociaż nie mogę powiedzieć, że byłem spełniony czy szczęśliwy. To był przez wiele lat spacer we mgle. Żyłem w przeświadczeniu, że jeżeli nie rap, to umrę i zginę marnie. Nastawiałem się, że jeżeli nie wykorzystam tego, nie widzę innych perspektyw. Tak byłem programowany przez większość życia. Żyłem z przekonaniem, że jeżeli chcę być wolny, wykonywać wolny zawód, muszę zajmować się muzyką. I choć od zawsze lubiłem rysować, nie miałem przekierowania, żeby to rozwijać.
RYSUNEK
W pewnym momencie rap zaczął przeobrażać się w pop. Przy zamykaniu drugiej płyty stwierdziłem, że powiedziałem, co miałem powiedzieć. Dalsze pisanie i nagrywanie byłoby oszukiwaniem samego siebie. Nie czułem tego, nie potrzebowałem. Przyznałem się, że się wypalam. Ale cały czas czułem, że potrzebuję ujścia twórczego. Żeby się jakoś wyżyć twórcz, nie robić głupot. Była majówka, osiem lat temu. Miałem ostatnie 100 złotych. Znajomi ciągnęli mnie na melanż do Augustowa. Coś mi powiedziało wtedy, że muszę iść do sklepu plastycznego. Poczułem potrzebę pracy manualnej. I za te pieniądze – zamiast jechać i pić wódkę w Augustowie – kupiłem materiały. Zamknąłem się na trzy dni. Zamknąłem się. Siedziałem jak jakieś dziecko z autyzmem i rysowałem dziwne bryły, kształty. Na początku nie miało to zupełnie formy. Ale poczułem, że to jest moje. Wkręciłem się. To takie zdrowe uzależnienie. Odpuszczenie strony muzycznej na rzecz rysowania, malowania, to była walka o siebie. Wydaje mi się, że gdybym w danym momencie nie uziemił się, nie sfokusował na rysunek, na malarstwo, nie wiem czy bym zwariował czy coś, ale mógłbym się pogubić. Tworzenie plastyczne dało mi dużo nowej przestrzeni.
Jak poszedłem w rysunek, później w tatuaż, zacząłem nadrabiać historię sztuki, chodzić częściej na wystawy. Moją uwagę zaczęły zwracać inne prace. W tworzeniu ważna jest obserwacja dnia codziennego. Ludzie często pytają o inspiracje. Nie mam ulubionego malarza. Cenię kilku, ale też zdałem sobie sprawę, że od inspiracji do plagiatu jest cienka granica. Dużo rzeczy zostaje w podświadomości. Gdy np. napatrzyłem się na Gustawa Klimta, Egona Schiele czy Bernarda Buffeta, to później moja podświadomość przemycała to w moje projekty. Na tyle tej świadomości miałem od początku, że własne DNA i stylówka to jest coś, co jest najważniejsze. Żeby to było szczere. Mówię też o pielęgnowaniu w sobie chłopca, dziecka. Żeby nie dać się zmanierować. Dziecko nie myśli, że będzie jakoś oceniane. Dziecko rysuje, maluje dając sto procent serducha. Ogólnie interesuje mnie szeroko pojęty futuryzm, abstrakcja. Ale wiadomo, że jak jedziesz do Mediolanu, do Pinakoteki i patrzysz na Caravaggio czy mistrzów z XV wieku, to dostrzegasz głębię i historię. Możesz się tym zainspirować, albo może cię to zmiażdżyć na zasadzie, że ty nic nie umiesz.
LIZBONA
Pierwszy raz byłem w Lizbonie osiem lat temu. To był projekt z dotacją z Unii Europejskiej, mieliśmy wikt i opierunek. Pojechałem na dziko, pouczyłem się chwilę portugalskiego. Pod koniec pobytu pojechałem do szkoły artystycznej o profilu cyrkowym Chapitô. Miałem tam pracę fizyczną, ale w przerwach mogłem rysować. Po pracy mogłem rozstawiać się na ich patio, gdzie przychodziło multum turystów, bo obok, na wzgórzu, jest XI-wieczny zamek. To centrum Lizbony z pięknym widokiem na Tag. To miejsce nasycone kulturowo. Tam sprzedałem swój pierwszy rysunek parze z Chicago. Wracałem i myślałem sobie, że to jest ta ścieżka. Od małolata podejmowałem pracę w tylu branżach, ale nigdzie tak tego nie czułem. Miałem naiwne marzenia o byciu niezależnym i posiadaniu z tego pieniędzy. Wtedy poczułem, że to jest możliwe, gdy tylko w to uwierzę i będę konsekwentny. Zadałem sobie pytanie, czy tego potrzebuję? Czy to nie jest fanaberia, że muszę coś komuś udowodnić, zaleczyć kompleksy? Nie. Czułem, że po stworzeniu szkicu czy pracy w przestrzeni miejskiej rosnę, czuję się lepiej i fizycznie, i psychicznie. Że to mnie uskrzydla. Że jest to mi mega potrzebne. Tak szczerze. To był punkt zwrotny. Tam się stałem artystą. Poczułem się doceniony. Lizbona mi dała – poza słońcem, uśmiechem, „pocztówkami” – wolność wyrazu artystycznego, pewność siebie, możliwość wykreowania siebie na nowo. Lizbona była takim dużym placem zabaw.
BIAŁYSTOK
Wracam do Polski. Mamy jeszcze chwilę wrześniowego słońca. Dwa czy trzy tygodnie pochodziłem pięć centymetrów ponad chodnikiem. Nie na zasadzie, że się „wożę”, że jestem Praktis z Lizbony. Miałem bardzo fajną energię, byłem bardzo spokojny. Jednak wszystkie lata na blokowisku zszargały mi równowagę, nerwy, wewnętrzną taflę spokoju. Wracałem z Lizbony z wielkim haustem powietrza. Na pierwszym planie były rysunki i streetart. Fajne było to, że raperzy z mainstreemu, z którymi nie miałem okazji kolaborować, a których byłem fanem, zaczęli być moimi fanami. Zaczęli się odzywać po projekty na okładkę, rysunki do teledysków. To było nobilitujące. Szybko jednak się okazało, że nasz polski klimat jesienny nie sprzyja, by stać na ściance i malować pędzlami. Zacząłem pracować sprejami. Zmieniłem narzędzie. Białostockie graffiti podziwiałem od małego berbecia. Pamiętam, jak przejeżdżaliśmy przez aleję Piłsudskiego, cała była w „srebrach”. Mówiłem wtedy: „Tato, zwolnij!”. Jako mały chłopiec zadawałem sobie mnóstwo pytań: kto to robi?, kiedy oni to robią?, jak oni to robią?, dlaczego to robią?, kim są?, po co to jest? Poznałem całą czołówkę białostockiej sceny. Poniekąd wychowałem się na tym stylu. Białostockie graffiti jest ostre, cięte, ma ostre kontury, nie ma za bardzo zaokrągleń, są proste krechy. Praktis też taki jest. W bloku miałem braci grafficiarzy. Już w szóstej klasie podstawówki wiedziałem, do czego służy sprej. W klimat ten byłem wprowadzany od najmłodszych lat. Obserwowałem literki, ekipy, writerów, grafficiarzy. To mnie ciekawiło i imponowało mi.
TWARZE
Twarze były już w Lizbonie. Były bardziej malarskie, robione z wałka i pędzla. Pierwsza twarz w Białymstoku? To była ścianka za przystankiem na Wiejskiej, przy hotelu „Pod herbem”. Ostatnio znów zrobiłem tam nową pracę – „Król i królowa”. Dlaczego twarze? Starsi koledzy, którzy zjedli zęby na graffiti, powiedzieli, że kaleczę litery, nie czuję tych liter. Stwierdziłem, że nie muszę robić tego, co wszyscy. Temat twarzy jest wyjściowy. Jest niewyczerpalny. Będzie miał wspólny mianownik, będzie w mojej stylistyce. No ale każda twarz jest inna. Jeżeli są bliźniacy, są twarze podobne, każda chociażby w oczach skrywa coś innego. Jak dużo podróżujesz, mijasz twarze. Wiesz, że już nigdy tego człowieka nie zobaczysz. Będąc w Bergamo, Paryżu wiesz, że zaraz wylatujesz. A mijana twarz była jakaś. To nie jest może tak, że od razu zaczynam szkicować. Ale taka twarz zapisuje się gdzieś w mózgu naszym. Te twarze to jakieś przetworzenie tego, co widziałem. Cała faza polega na studium, na kreowaniu ich. Chodzi o figuratywne przedstawianie twarzy. Po to jest abstrakcja, żeby te twarze „wyginać”. Żeby to nie było bezpośrednie przełożenie. Szanuję, ale nie jaram się fotohiperrealizmem w malarstwie. Nie rozumiem po co to robić. Od tego jest fotografia. Sztuka powinna zaskakiwać. Wychodziłem z założenia, że kartka przyjmie wszystko, żeby się nie bać. To jest fajne, że człowiek musi się przy moich pracach zastanowić. Wolę hejt, nienawiść, która jest podparta czymś, niż obojętność odbiorcy. Jak ktoś przejdzie i powie „fajne”, to jakby powiedział, że to jest nijakie, płaskie, bez sensu. Spotykam się zazwyczaj z dobrymi opiniami. Niektórzy np. interpretują, że to portret ślubny albo pan Janek… Ludzie widzą w tym podobieństwa ze swojej rzeczywistości. To jest budujące.
MARKA
Nie wiem, czy są tam do tej pory, ale mogę powiedzieć, gdzie robiłem prace. W Londynie, w Lizbonie, w Bolonii, w Mediolanie, w Bari, w Modenie… Z Polskich miast: Warszawa, Wrocław, Gdynia, Gdańsk, Łódź, półwysep Hel, Białystok. Ludzie zaczynają trochę czytać to jako markę. Nie podpisuję prac, a randomowe [przypadkowe – przyp. red.] osoby to rozpoznają. Dziwię się ile ludzie mają zacięcia, żeby do mnie dojść. Jest dużo łowców streetartu – robią wycieczki, chodzą z aparatem, niektórzy wysyłają mi np. 20 prac. Okazuje się, że wszystkie są moje. Gdzieś tam ta stylistyka jest na tyle spójna. Odzywają się do mnie ludzie z kampanii – zrób mural, albo grafikę na zapalniczkę. Współpracuję z projektantką wnętrz. Projektuję mieszkania osobom, które idą w odważne projekty. To np. 900-metrowa chata w środku lasu. I w środku są moje obrazy albo muralik na ścianie. Staram się podchodzić do takich rzeczy selektywnie. Nie będzie to buda z kebabem, tylko apartament. Budę z kebabem malowałem, kiedy myślałem, że będę raperem, może grafficiarzem od liter. Nie myślałem wtedy o lotach, by robić arty. Fajnie jest przyjść do wykończonego mieszkania, być gościem, zobaczyć swoją pracę, a z tarasu widok na Warszawę. To pokazuje, że miałem w sobie tyle dyscypliny i zacięcia, zrobiłem coś z niczego. Usiadłem przed czystą kartką, żeby nie zwariować, żeby czymś się zająć, a rozwinąłem to na tyle, że chwyciło, jest rozpoznawalne.
Miło też wracać na stare śmieci z bagażem doświadczeń i usłyszeć: „Siema, robisz zajebistą robotę, jestem twoim fanem”. To jest miłe. To uskrzydla. To jest potrzebne. Gdybym powiedział, że robię to dla siebie, bym skłamał. Po to robię prace w przestrzeni publicznej, wkładam w to serducho, żeby inni też mogli to dostrzec i coś z tego może wynieść.
Wiemy ile osób zginęło w powodzi
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?