Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Nowy Dwór. Uratowany łoś nie żyje. Wszystko przez niejasne procedury (zdjęcia)

Ewa Bochenko
Strażacy uratowali łosia, wyciągając go z bagna siłą własnych rąk.  Ale zwierzę nie przeżyło.
Strażacy uratowali łosia, wyciągając go z bagna siłą własnych rąk. Ale zwierzę nie przeżyło. OSP Nowy Dwór
Łoś uratowany przez strażaków z OSP Nowy Dwór i z PSP w Dąbrowie Białostockiej nie żyje. Padł kilka godzin po uwolnieniu go z bagna. Można było go uratować, gdyby wiadomo było od razu czyją był własnością w chwili zdarzenia. Tymczasem przez zrzucanie na siebie odpowiedzialności za zwierzę, gmina poniosła koszty utylizacji. A mogła przeznaczyć te pieniądze na jego leczenie. Gdyby ktoś im w czas powiedział, że mają prawo to zrobić.

- To co się wydarzyło, mogłoby skończyć się zupełnie inaczej. Gdyby gminy miały wytyczne co do postępowania w takich przypadkach, nie doszłoby do tej tragedii. Zwierzę mogło przeżyć- zaczyna smutno Stanisław Hrynkiewicz, sekretarz gminy Nowy Dwór.

To właśnie na terenie tej gminy doszło do zdarzenia z udziałem łosia. We wtorek około godziny 11. ktoś zauważył zwierzę, które ugrzęzło w bagnie nieopodal wsi Bieniowce (pow. sokólski). W akcji ratowania łosia uczestniczyli strażacy z JRG w Sokółce i OSP Nowy Dwór.

Zwierzę w pułapce zauważył przypadkowy przechodzień. To było około godziny 11. Osoba ta skontaktowała się z miejscowym urzędem gminy. I tam sprawy potoczyły się dość szybko, ale z komplikacjami. Bowiem jak relacjonuje Hrynkiewicz, który koordynował działaniami, wszystkie instytucje zrzucały z siebie odpowiedzialność za zwierzę. Ktoś z Narodowego Parku Biebrzańskiego stwierdził, że skoro zwierzę leży na łące, a nie w lesie to nie ich sprawa. Koło łowieckie rozłożyło ręce. Mężczyzna skontaktował się więc z Komendantem Państwowej Straży Pożarnej w Sokółce. Tam podjęto decyzję o natychmiastowej interwencji. Akcja była trudna, ponieważ łoś znajdował się w bagnie, do którego nie sposób było podjechać ciężkimi, strażackimi sprzętami. Ratownicy więc wyciągali go siłą własnym rąk.

W międzyczasie na miejscu pojawiła się lekarka weterynarii. I tu zaczęły się schody. Łoś bowiem był bardzo wycieńczony, ale po wyciągnięciu z pułapki na chwilę stanął o własnych nogach, po czym padł. Z relacji świadków wynika, że lekarka sprawdziła, czy zwierzę ma czucie w kończynach. Ratownicy sugerowali podanie kroplówki wzmacniającej, ale ona stwierdziła, że zwierzę powinno odpocząć i wtedy samo dojdzie do siebie. Skończyło się na tym, że weterynarz podpisała protokół przejęcia miejsca zdarzenia i wszyscy się rozeszli, wierząc, że łoś wydobrzeje. Ale wieczorem coś tknęło jednego z ochotników. Z grupką innych osób udał się na miejsce, gdzie kilka godzin wcześniej trwała akcja ratownicza. I bardzo się zaskoczyli.

- Z przykrością informujmy, że łoś który stał się bohaterem artykułów, za wydobrzenie którego tyle osób trzymało kciuki nie przeżył. I to, naszym zdaniem, w dużej mierze dzięki pani weterynarz przybyłej na miejsce zdarzenia. Pani podpisała dokument w którym zobowiązała się do opieki nad zwierzakiem. Jednakże zanim wozy strażackie odjechały pani już nie było. Gorąco zapewniała że łoś przeżyje. Grupka naszych o ochotników uczestnicząca w akcji ratowniczej postanowiła około godziny 21 sprawdzić czy łoś rzeczywiście wstał i odszedł, z obawą, że znowu mógł wpaść w torfowisko. Widok jaki zastaliśmy zmroził nam krew w żyłach. Łoś leżał około 70 m od miejsca gdzie został pozostawiony pod opieką pani weterynarz, martwy z powykrzywianymi łapami. Patrząc na jego oczy, nadjedzone przez muchy łatwo można było się domyśleć, że skonał już jakiś czas temu. Był to dla nas szok. Podjęliśmy działania odnośnie kontaktu z panią weterynarz, jednak na próżno. Po wykonaniu wielu telefonów udało nam się skontaktować z przełożonym pani- napisali do nas chwilę potem w mailu świadkowie.

Na miejscu pojawił się też weterynarz, ale stwierdził, że nic tu po nim. I o to mają żal miejscowi. A jeszcze większy o to, że w porę nikt nie podpowiedział im, co można było zrobić by uratować tego łosia.

- My jako Powiatowy Inspektorat Weterynarii nie leczymy zwierząt, choć zdarzało się bardzo często, ze robiliśmy to w takich sytuacjach, pokrywając koszta z własnych kieszeni. Bo przypominam, że opieka weterynaryjna jest prywatna. Ale nie możemy robić tego cały czas, bo takich zdarzeń u nas jest bardzo dużo- tłumaczył Paweł Mędrek szef, Powiatowego Inspektoratu Weterynarii w Sokółce.

Dodał, że łoś jest specyficznym zwierzęciem w świetle naszego prawa, należy do Skarbu Państwa. Czyli w tym wypadku do Nadleśnictwa Czarna Białostocka. I to ono powinno było zwrócić się do jakiegoś weterynarza o wsparcie medyczne zwierzęcia. Dodatkowo podkreśla, że dzikie zwierzę to nie krowa czy koń, ono samo sobie powinno poradzić po takim wypadku. Nie widzi więc zaniedbań ze strony przybyłej na miejsce weterynarz.

Co ciekawe, na drugi dzień po zdarzeniu, Stanisław Hrynkiewicz, podejmując działania mające na celu zutylizowanie truchła, odkrył, że to właśnie gmina mogła uratować zwierzę. Gdyby w porę ktoś im powiedział, że jest to możliwe.

- Skontaktowałem się z Nadleśnictwem Czarna Białostocka, czyli teoretycznie, właścicielem zwierzęcia. Przyjechał Nadleśniczy i stwierdził, że skoro truchło leży na łące a nie w lesie, to nie ich sprawa, bo to już nie ich teren- mówi poirytowany mężczyzna.

Dopiero dobę po zdarzeniu, gdy zwierzę padło, po przepychankach między instytucjami, wyszło na jaw, że "administratorem" łosia w chwili wypadku, był właśnie urząd gminy.

- Zapłaciliśmy około tysiąca złotych za jego utylizację, pokryliśmy koszty akcji ratowniczej. Gdyby tylko ktoś nam w czas powiedział, że w naszym geście leży opłacenie opieki medycznej, uratowalibyśmy to zwierzę. Tymczasem wszyscy rozkładali ręce, mówiąc w najlepszym wypadku "to nie nasza sprawa". Zamiast nas pokierować właściwie- mówi Hrynkiewicz.

Podkreśla, że to pierwszy taki przypadek w ich gminie. I zrobili co mogli, by pomóc zwierzęciu. A zrobili by jeszcze więcej, gdyby znali procedury postępowania w takich wypadkach.

- Nawet nie chodzi już o to, że gminy nie mają wytycznych co do działań w takich sytuacjach. Gdyby pani weterynarz od razu powiedziała, że chodzi o pieniądze, to byśmy zadeklarowali pokrycie tych kosztów, zakładając ewentualnie, że potem poszukamy instytucji, która by nam te koszta zwróciła- mówi Hrynkiewicz.

A doktor Paweł Mędrek podkreśla, że lekarz weterynarii przybyły na miejsce nie miał obowiązku informowania o tym. Z prostej przyczyny. Nie jest w jego kompetencjach ustalanie, kto jest administratorem gruntu, na którym przebywa zwierzę. Przypomina również, że zasady postępowania w takich przypadkach były jakiś czas temu przekazywane gminom. Ale zostaną rozesłane raz jeszcze i to w najbliższym czasie. Ku przypomnieniu. Po to, by więcej nie dochodziło do takich niepotrzebnych tragedii, jak ta w Bieniowcach.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

9 ulubionych miejsc kleszczy w ciele

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na sokolka.naszemiasto.pl Nasze Miasto