Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tomasz Piotrowski. Wróg ustroju miał nigdy nie wracać do Polski

Janka Werpachowska [email protected] tel. 85 748 95 44
Tomasz Piotrowski (w słuchawkach) w monachijskiej redakcji Radia Wolna Europa
Tomasz Piotrowski (w słuchawkach) w monachijskiej redakcji Radia Wolna Europa
Starszy syn Jarek skończył Akademię Sztuk Pięknych w Monachium i tam zamieszkał. Ma wystawy w całej Europie, tylko nie w Polsce. Młodszy Piotrek przed rokiem wyjechał do Kanady i nie chce wracać do Polski. Zostaliśmy z Elą sami i bardzo nad tym bolejemy - opowiada Tomasz Piotrowski

Tomasz Piotrowski przyjechał do Białegostoku pod koniec lat 60. ubiegłego wieku. Z miłości do kobiety. Kobieta okazała się niestała w uczuciach, ale zanim ta prawda wyszła na jaw, Tomek zdążył pokochać Białystok. I mimo zawodu miłosnego został w tym mieście już na zawsze. Nawet kiedy wyemigrował z kraju, to jednak, kiedy tylko było to możliwe, wrócił do Białegostoku. Bo w tym mieście, w młodości zrealizował swoje marzenie o pracy w radiu. Przez wiele lat związany był z Radiem Białystok.

Podstawówka w Łomży, matura w Gdyni, studia w Białymstoku

- To był pomysł ojca, żeby po siedmiu latach podstawówki wysłać mnie do szkoły średniej z internatem, do Gdyni - wspomina. - Zdałem egzamin do Technikum Chłodniczego, chyba jednej z dwóch szkół o takim profilu w kraju. Ojciec uważał, że przed chłodnictwem rozwijają się wielkie perspektywy, że ta technologia podbija świat.

W elitarnej szkole był radiowęzeł. Tomek od razu zaangażował się w jego działalność. Szybko okazało się, że jest urodzonym humanistą i nie czuje specjalnego powołania do zgłębiania arkanów technologii chłodniczych. Ale technikum skończył.

- Kiedyś kolega łomżyniak, mieszkający w Białymstoku, zaprosił mnie na sylwestra. Tam poznałem dziewczynę, w której zakochałem się po uszy. Ze wzajemnością. Postanowiliśmy, że po maturze przyjadę do Białegostoku, będę pracować w chłodni, pobierzemy się i będziemy żyć długo i szczęśliwie - śmieje się Piotrowski.

Dostał pracę w białostockiej chłodni - wprawdzie z problemami, bo okazało się, że jest bardziej energetykiem niż fachowcem od niskich temperatur, ale obiecał, że się douczy. Tylko pannie poznanej na sylwestrowej prywatce się odmieniło i już nie chciała wychodzić za mąż - może nie w ogóle, ale na pewno nie za Tomka.

- Mieszkałem w wynajętym pokoju w pobliżu chłodni. Myślałem o studiach w Wyższej Szkole Inżynierskiej. Ale akurat powstała w Białymstoku Filia Uniwersytetu Warszawskiego. Postanowiłem spróbować swoich sił na polonistyce.

Znów wziął się za podręczniki, bo po technikum musiał uzupełnić nieco swoją wiedzę polonistyczną. Zgłosił się na egzamin wstępny i zdał go bez problemów. Dostał miejsce w akademiku i stypendium. Było nieźle.

Zaczarowana skrzynka

- Prawdziwe lanie od ojca dostałem za rozebranie na czynniki pierwsze domowego radioodbiornika. A to przecież był przedmiot bezcenny, dzięki któremu ojciec wiedział, co się dzieje na świecie. Głównym źródłem informacji była Wolna Europa - wspomina Piotrowski. - Ojciec przed wojną, w wojsku był łącznościowcem, więc udało mu się poskładać to wszystko do kupy. A ja i tak dalej nie wiedziałem, na czym polega magia radia. Dlaczego słychać w tej drewnianej skrzynce mówiących ludzi, a kiedy się pokręci gałką, to zaczyna grać muzyka.

Polonistyka mieściła się na ulicy Świerkowej. Piotrowski założył na uczelni radiowęzeł studencki Bambus. Akademia Medyczna miała swoje radio - Supeł. I studenci-radiowcy z Supła nawiązali dobre kontakty z białostocką rozgłośnią Polskiego Radia, która mieściła się wtedy przy ulicy Akademickiej, w istniejącej do dziś willi przedwojennego prezydenta Białegostoku, Nowakowskiego. W Radiu Białystok medycy mieli stały półgodzinny Magazyn Akademicki.

- Zaprzyjaźniłem się z kolegami z Supła. Pracował w tym radiu wtedy Zenek Mariak, dzisiaj znakomity profesor neurochirurg, Halina Sarul, wieloletnia dyrektor szpitala w Giżycku, doskonała chirurg dziecięca. Teraz jest dyrektorem szpitala w Mrągowie.

Tomasz Piotrowski zaczął się pojawiać na antenie Radia Białystok jako współpracownik Supła.

- Kręciłem się po rozgłośni. Jako wolny strzelec dostawałem jakieś zadania do wykonania. W radiu pracowali już wtedy Zbyszek Krzywicki, Jurek Chmielewski - dziś niestety nieżyjący. Uczyłem się od nich montażu. Redaktorem naczelnym był Leszek Kubicki.

Prawdziwy mężczyzna ze scyzorykiem

- Skończyłem studia i dalej kręciłem się po rozgłośni. Pracowałem za honoraria. A pewnego dnia poznałem Elę.

Ela szła alejką koło Pałacu Branickich,. Na jakiejś krzywej płytce chodnikowej złamała obcas. Na szczęście w pobliżu był Tomek.

- Do dzisiaj noszę w kieszeniach różne narzędzia - śmieje się. - Scyzoryk z wieloma ostrzami, śrubokręt. Wtedy też coś miałem, więc rzuciłem się kobiecie z pomocą.

Reperowałem ten obcas, a kątem oka widziałem, że to fajna dziewczyna. Kiedy skończyłem, całkiem poważnie powiedziałem: Ja się z tobą ożenię. Fuknęła coś, wzruszyła ramionami i poszła sobie - a ja za nią. Wytropiłem gdzie mieszka. Tak ją nachodziłem, spotykałem niby przypadkiem, aż została moją żoną. I jest nią do dziś.

Ela pracowała jako laborantka za marne grosze. Tomek wciąż kręcił się po radiu jako wolny strzelec i dostawał równie marne honoraria. Wynajęli kawalarkę przy ulicy Parkowej.

W 1973 roku urodził się pierwszy syn, Jarek. I wreszcie Tomasz Piotrowski dostał stałe zatrudnienie w Radiu Białystok.

- To było 3/4 etatu za 1500 złotych. Dotychczas honorariami wyrabiałem podobną sumę, więc to był potężny dopływ gotówki.

Początek lat 70. XX wieku w Białymstoku to była mała rewolucja na szczeblach lokalnej władzy. Pierwszym sekretarzem KW PZPR został wtedy przywieziony w teczce Zdzisław Kurowski, cieszący się opinią młodego, nowoczesnego działacza. To prawdopodobnie on ukuł hasło "Ziemia Białostocka - gospodarna i kulturalna".

Za Gierkowskie kredyty powstawały w mieście zakłady pracy, uczelnie. Poziom białostockiej kultury mieli wznieść na wyżyny ściągani tu głównie z Lublina i Wrocławia dziennikarze i animatorzy kultury. Wtedy redaktorem naczelnym Radia Białystok został Janusz Weroniczak, zasłużenie nazwany wkrótce ojcem białostockiej szkoły reportażu.

- Dostaliśmy trzypokojowe mieszkanie na siódmym piętrze bloku z wielkiej płyty na Piaskach - opowiada Tomek Piotrowski. - 48 metrów kwadratowych to było coś. Wkrótce za pożyczone pieniądze kupiłem malucha. Pełnia szczęścia.

Piotrowski, czas dorosnąć

W pracy też wszystko układało się nieźle. Pracował w dziale informacji, bo był bardzo sprawny w przygotowywaniu szybkich serwisów informacyjnych. Wolałby zajmować się reportażem radiowym, bo to naprawdę go pociągało, ale nie mógł narzekać. Kiedy zgłaszał ciekawy temat, dostawał błogosławieństwo naczelnego i mógł jechać z magnetofonem w teren.

- Moim mistrzem stał się Wiesiek Janicki, uważany już wtedy za bardzo dobrego majstra, z nieomylnym instynktem, który pozwalał mu wyczuć, czy ze zgłoszonego tematu powstanie dobry reportaż. Wtedy godzinami rozmawiało się o pracy. Radio to było nasze życie.
Tomek Piotrowski pamięta, jak razem z Janickim wybrali się gdzieś nad Narew, żeby odnaleźć wioskę Taplary z "Konopielki" Redlińskiego.

- To była prawosławna Wielkanoc, ludzie chętnie z nami rozmawiali, próbowali dociec, gdzie też mogą być te Taplary, jakaś mała wioska, której na żadnej mapie nie ma. Ten język jak z "Konopielki", te dialogi ułożyły się w taką radiową balladę, której daliśmy tytuł "U rzeki Narwy" - bo tak ci ludzie mówili. Nie "nad Narwią".

Do Białegostoku przyjechał w tamtym okresie Klemens Krzyżagórski, został naczelnym Kontrastów. Była moda na literaturę faktu. W Kontrastach kilka razy ukazały się spisane reportaże radiowe Piotrowskiego i Janickiego. To była prawdziwa nobilitacja.

- Miałem też godzinną audycję na żywo, o której dopiero po latach dowiedziałem się, że naprawdę była słuchana - wspomina Tomasz Piotrowski. - Tytuł, autorstwa Leszka Kubickiego, dzisiaj brzmi śmiesznie: Młodzieżowy Magazyn Aktualności Kulturalno-Społecznych. Taki MAKS przez dwa M.

Felietony do MMAKS-a pisał Janusz Niczyporowicz. Recenzje z wydarzeń kulturalnych przynosił Andrzej Koziara. A książki, które warto przeczytać, polecał Andrzej Pawluczuk. Wszyscy trzej już nie żyją.

Andrzej Pawluczuk doprowadzał naczelnego Weroniczaka do szału.

- Bo on miał wybitnie wredną metodę przemycania pewnych treści - śmieje się Piotrowski. - Wtedy była modna literatura iberoamerykańska. I Pawluczuk mówił na przykład, że dzisiaj poleca książkę, która opowiada o kraju rządzonym przez juntę wojskową. I że to trzeba przeczytać, bo przecież my żyjemy w kraju, w którym konstytucja zapewnia wszystkim wolność i demokrację. I że jak poznamy z literatury, co to jest terror i junta, to bardziej docenimy swoje szczęście.

Janusz Weroniczak nie przebierał w słowach, kiedy się zdenerwował. Wołał Piotrowskiego jako odpowiedzialnego za MMAKS-a:

- Uważaj, bo i ty, i Pawluczuk chodzicie wokół stawu i kijem sprawdzacie, jak daleko jeszcze możecie wejść.

Aluzyjna uwaga na aluzyjne teksty przemycane w programie. Ale MMAKS nie zniknął z anteny aż do stanu wojennego.

- Cieniem na mojej pracy kładł się jedynie fakt, że od czasu do czasu pierwszy sekretarz radiowej organizacji partyjnej nagabywał mnie, kiedy w końcu zapiszę się do PZPR. A ja niezmiennie odpowiadałem, że jeszcze nie dojrzałem do podjęcia tak poważnej decyzji. Kiwał tylko głową i mówił: "Już czas dorosnąć".

Ta wieloletnia "niedojrzałość" jednak nie zaszkodziła Piotrowskiemu pracować w rozgłośni białostockiej i tworzyć reportaże, doceniane na konkursach. Pod koniec lat 70. zaczął się też coraz częściej pojawiać na antenie radiowej "trójki".

W piżamie i z suchym zębodołem

12 grudnia Piotrowski wrócił z pracy do domu koło północy, śmiertelnie zmęczony. Już leżał w łóżku, chociaż jeszcze nie spał, kiedy ktoś zadzwonił do drzwi. Otworzyła Ela.

- To było dwóch milicjantów. Koniecznie chcieli rozmawiać ze mną, a żona upierała się, że nie będzie mnie budzić. Bo ja się wtedy bardzo źle czułem, miałem komplikacje po usunięciu zęba, tzw. suchy zębodół, kto przez to przeszedł, ten wie, co to znaczy.

Tomasz najpierw spokojnie słuchał rozmowy toczącej się w otwartych na klatkę schodową drzwiach. Milicjanci opowiadali, że na dole w radiowozie mają pijanego dziennikarza z radia, "dobrego kolegę pana Piotrowskiego". I że on nie ma kluczy do mieszkania, a oni są tacy mili, że nie chcą go odwozić na izbę wytrzeźwień. I czy "pan redaktor Piotrowski" nie mógłby zejść po niego, bo on powiedział, że przyjaciele na pewno go przenocują.

- Ela chciała sama iść po tego pijaka, ale milicjanci zniechęcili ją, mówiąc, że kolega jest tak pijany, że się nie kontroluje i że to nie jest widok dla kobiety. Wstałem, wściekły na kumpla, w duchu obiecując sobie i jemu, jak się z nim rozprawię, kiedy wytrzeźwieje. Narzuciłem kożuch na piżamę, bose stopy wsunąłem w buty, których nawet nie zasznurowałem. W windzie zorientowałem się, że umundurowanym milicjantom towarzyszy cywil. Nie rozmawiali ze sobą, ale wymieniali porozumiewawcze spojrzenia.

Parę metrów od klatki schodowej stał milicyjny samochód. W ciemnościach, na mrozie niewiele było widać. Dopiero tuż przy radiowozie Piotrowski zorientował się, że w środku nikogo nie ma.

- Zatrzymałem się i w tym samym momencie milicjanci chwycili mnie za ręce. Zaczęli wpychać do samochodu. Miałem nawet taką myśl, żeby uciekać, ale zdałem sobie sprawę, że w niezasznurowanych ciężkich butach daleko nie zabiegnę. A Ela, która z góry obserwowała rozwój sytuacji, widząc co się dzieje otworzyła okno i zaczęła histerycznie krzyczeć:"Luuuudzie, redaktora aresztują!!! Luuudzie, pomóżcie!!!". W wielu oknach zaczęły się zapalać światła.

Po latach Tomasz spotkał kogoś, kto mieszkał po sąsiedzku, zapamiętał tę noc i histeryczne wołanie kobiety.

- Zawieźli mnie do komendy wojewódzkiej na Sienkiewicza. Przez całą drogę zapewniali, że to tylko na krótką rozmowę, że coś trzeba wyjaśnić. Ogromny budynek jarzył się od świateł. Weszliśmy i zobaczyłem tłum ludzi. Wielu znajomych z Solidarności. Nikt nie wiedział, o co chodzi. W końcu ktoś poinformował, że od północy na terenie całego kraju obowiązuje stan wojenny a my jesteśmy zatrzymani, bo zagrażamy bezpieczeństwu państwa.

Tomasz Piotrowski stał się wrogiem ustroju z chwilą, kiedy zaczął zakładać Solidarność w Radiu Białystok. Został jej przewodniczącym. W strukturach krajowych angażował się w akcje zmierzające do obalenia ówczesnych władz Radiokomitetu a nawet do likwidacji tego organu. Te grzechy wystarczyły, żeby Tomasz Piotrowski do dzisiaj mógł się chwalić dokumentem decyzji o internowaniu z numerem 1.

- Ten numer to zapewne przypadek, ale dobrze wygląda - śmieje się.

Wtedy, 13 grudnia 1981 roku ani jemu, ani innym, spędzonym do gmachu przy Sienkiewicza, nie było do śmiechu. Zostali sprowadzeni do podziemi, gdzie znajdowały się prymitywne cele ze śmierdzącymi, żeliwnymi kiblami w kącie. Dostali cienkie materace i ściśnięci jak śledzie w beczce starali się znaleźć dla siebie chociaż kawałek podłogi.

- Rozłożyłem swój materacyk tuż przy kiblu - do dzisiaj to wspomnienie wywołuje na
twarzy Piotrowskiego obrzydzenie.

Za kilka godzin wszystkich wygonili z cel, policzyli i kazali wychodzić na zewnątrz. Szli w szpalerze milicjantów z psami. Na jego końcu czekały milicyjne suki.

- Załadowali nas. Samochód ruszył. Nie było okien, staliśmy jeden przy drugim. Było cicho, aż ktoś powiedział:"Trzeba się policzyć, może któryś przeżyje". Bo naprawdę myśleliśmy, że wiozą nas na rozwałkę.

Odliczyli. W suce zmieściło się 27 mężczyzn. A potem zaczęli śpiewać "Jeszcze Polska nie zginęła". Przyjechali na Kopernika, do więzienia. Znów musieli przejść przez podwójny szpaler z psami. W środku dowiedzieli się, że są internowani i obowiązują ich te same przepisy, co aresztantów.

Piotrowski spędził w czteroosobowej celi prawie dwa tygodnie. Najbardziej martwił się o żonę i dzieci - synów było już dwóch: ośmioletni Jarek i trzyletni Piotrek. Wyszedł wieczorem w wigilię Bożego Narodzenia, ze schorowanym kręgosłupem i obolały od nieleczonego suchego zębodołu, który w rezultacie wymagał interwencji chirurga szczękowego.

- Nikogo nie było w domu, ale na drzwiach była kartka z informacją od Eli, że jest z dziećmi na wigilii u przyjaciół. Za chwilę znów byliśmy wszyscy razem.

Na warzywniaku

1983 rok. Za kilka dni Piotrowscy polecą do Kanady. Tomek, Ela, Jarek i Piotrek w otoczeniu rodziny i przyjaciół: pierwszy od lewej Marek (nieżyjący już brat Tomka), po prawej Olga Sobotko-Waszczeniuk, na drugim planie jej mąż Zbigniew i koleżanka Anna Seroczyńska.

Do radia nie było powrotu. Jeszcze w pierwszych tygodniach mógł robić zakupy w radiowym bufecie. Ale wkrótce strażnicy otrzymali polecenie, żeby nie wpuszczać go do budynku.
Trzeba było zarabiać pieniądze. Imał się różnych zajęć: na przykład jeździł co nocy do Warszawy po warzywa i owoce dla drobnego sklepikarza. Pracował też w Kundzinie u właściciela wielkich sadów. Nieraz przywoził stamtąd owoce i świeże jajka, które rozdawał rodzinom pozbawionym dochodów.

- W 1983 roku dojrzałem do decyzji o emigracji, głównie ze względu na Elę, która dostała rozstroju nerwowego. Wciąż byliśmy nękani rewizjami, przesłuchaniami. Sytuacja była naprawdę trudna do zniesienia. I ta ciągła niepewność jutra, czy będą pieniądze na życie. Co czeka w tym kraju dzieci.

Dostał paszport uprawniający do jednokrotnego przekroczenia granicy PRL-u h czyli bez prawa powrotu. Chciał wyjechać jak najdalej. W ambasadzie Australii nie został miło przyjęty. Zraził się. Poszedł do Kanadyjczyków. Wystarczyła im informacja, że był internowany. Na początku 1984 roku znalazł się w Kanadzie, w niewielkim miasteczku na wyspie Vancouver. Dzieci poszły do szkoły, gdzie błyskawicznie nauczyły się języka angielskiego. Tomek i Ela zapisali się na kursy językowe. Dostawali tzw. socjal, mieli mieszkanie. Podróż też opłacił całej rodzinie rząd kanadyjski.

- Wkrótce zacząłem współpracować z międzynarodowym radiem kanadyjskim. Miałem tam audycje po polsku. Publikowałem też stałe felietony o tym, jak emigrant postrzega Kanadę. To się podobało czytelnikom. Z każdym miesiącem żyło się coraz lżej. Wkrótce Ela dostała pracę w szpitalu, jako laborantka, a ja coraz poważniej angażowałem się w pracę radiowca.

Z Wolnej Europy do Radia Białystok

Będąc w Kanadzie Piotrowski nawiązał kontakt z żyjącym wtedy w USA Jackiem Kalabińskim
- a za jego pośrednictwem z Radiem Wolna Europa. Najpierw tylko wysyłał korespondencje z Kanady. W końcu nastąpił dzień, kiedy zjechał do Monachium, żeby prowadzić programy informacyjne. Przez kilka miesięcy rodzina była rozłączona, bo chłopcy musieli skończyć rok szkolny w Kanadzie. Później, po przyjeździe do Niemiec, uczyli się w międzynarodowej szkole w Monachium.

W 1994 roku Piotrowscy wrócili do Polski. Tomasz najpierw zatrudnił się w I programie Polskiego Radia, jako zastępca dyrektora.

- Ale to nie było dla mnie. Złożyłem rezygnację. Podobno w historii Polskiego Radia to pierwszy i jak dotąd jedyny przypadek, żeby dyrektor dobrowolnie odchodził ze stanowiska.

W 2003 roku dowiedział się, że jest konkurs na redaktora naczelnego Radia Białystok. Zgłosił swoją kandydaturę i wygrał. Pracował na tym stanowisku do czerwca 2006 roku. Pytany o przyczyny odejścia tylko się śmieje. Mówi, że nawet nie warto o tym opowiadać.

Teraz pracuje w Instytucie Pamięci Narodowej. Historia najnowsza wciągnęła go bez reszty. Nagrywa relacje świadków historii, realizuje filmy dokumentalne. Już nie myśli o powrocie do Kanady - chociaż wcześniej, kiedy miał chwile zwątpienia, poważnie brał pod uwagę takie rozwiązanie.

- Czuję się nareszcie na swoim miejscu.

Czytaj e-wydanie »

Nieruchomości z Twojego regionu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny