Kurier Poranny: Opowieści internowanych obfitują w dramatyczne epizody: wywalane z futryną drzwi, wyciąganie z domu w środku nocy, brawurowe ucieczki. Jak to wyglądało w Pani przypadku?
Krystyna Strubel: Całkiem inaczej. Po pierwsze, nie odbyło się to w nocy. Nawet nie 13 grudnia. Całą niedzielę, od chwili, gdy dowiedziałam się o wprowadzeniu stanu wojennego, spędziłam w siedzibie Zarządu Regionu NSZZ Solidarność, w biurowcu przy ulicy Świętojańskiej, w którym teraz mieści się urząd skarbowy. Było nas tam wielu: członkowie zarządu i szeregowi działacze przyszli, żeby ratować, co się da.
Szczególnie zależało nam na sprzęcie poligraficznym i materiałach takich jak papier czy farby. Ważne też były dokumenty. Udało się ocalić sztandar związku, który w ukryciu bezpiecznie przetrwał stan wojenny.
Nikt was tam nie nękał? SB pozwoliła na taką akcję? Nie weszli do siedziby zarządu regionu?
- Oni byli wcześniej, w nocy z 12 na 13 grudnia. Opieczętowali wszystkie pokoje, to były zwykłe paski papieru ze stemplem. Widocznie mieli kiepski klej, bo one same się odklejały i odpadały, wcale nie musieliśmy ich zrywać. A w niedzielę zjawili się dopiero wieczorem, około godziny 20. Zastali już tylko kilka osób. Wśród nich byłam ja - jedyna kobieta. Tylko nas spisali, nic więcej się nie działo.
To proszę opowiedzieć o samym internowaniu. Jak to przebiegło?
- W poniedziałek normalnie poszłam do pracy. Córkę, która miała wtedy 11 lat, jeszcze w niedzielę rano zawiozłam do siostry, żeby mała nie siedziała sama w domu. Kiedy wróciłam z pracy, sąsiad z naprzeciwka dał mi wezwanie na przesłuchanie, które esbecy zostawili u niego.
Spędziłam wiele godzin w gmachu przy ulicy Sienkiewicza. Chcieli mnie zmusić do podpisania lojalki, w której przyrzekłabym, że zaprzestanę wrogiej działalności przeciwko PRL. Powiedziałam, że taki podpis byłby przyznaniem się do prowadzenia wrogiej działalności, a przecież nic takiego nie robiłam.
Straszyli, że stracę Agnieszkę, że zabiorą ją do domu dziecka. "Co to za matka, która zamiast myśleć o dziecku wdaje się w działalność wywrotową" - drwili. Odpowiadałam, że robię to, co robię, właśnie z myślą o przyszłości mojej córki. W końcu zaprowadzili mnie na rewizję osobistą. To było szalenie upokarzające przeżycie. A funkcjonariuszki robiły to ze śmiechem, jakby nigdy nic. Po rewizji odwieźli mnie do aresztu na Kopernika. Zostałam internowana.
Więcej przeczytasz w piątkowym papierowym wydaniu Magazynu Kuriera Porannego.