Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sybiracy: Nie można o tym zapomnieć

Alicja Zielińska
Ojciec (pierwszy od lewej) pod Smoleńskiem
Ojciec (pierwszy od lewej) pod Smoleńskiem Archiwum
Parę wyblakłych zdjęć, zatarta kartka pocztowa, ale wciąż bolesne wspomnienia sześciu lat na nieludzkiej ziemi. - Za to tylko, że byliśmy Polakami - mówi Jacek Szczepański. Razem z innymi byłymi zesłańcami szedł w Marszu Pamięci Polskiego Sybiru.

Jacek Szczepański pochodzi ze wsi Zacisze w gminie Zabłudów. Jego ojciec w 1918 r. rozbrajał Niemców. W 1920 r. wstąpił na ochotnika do wojska i służył w legionach marszałka Piłsudskiego, bronił Warszawy przed bolszewikami. W 1939 r. brał udział w kampanii wrześniowej. Wraz z 42 pułkiem piechoty dostał się do sowieckiej niewoli w Kozielsku. Po uwolnieniu wrócił do Zacisza, ale nie na długo.

- 10 lutego 1940 r. miałem 10 lat, kiedy wojska rosyjskie okrążyły naszą wieś, o 2 w nocy zakołatano do drzwi kolbami karabinów. Wtargnęli Sowieci, rozkaz: pakować się, wyjeżdżacie za Ural - wspomina Jacek Szczepański. - Jechaliśmy 41 dni w bydlęcych wagonach. Do dzisiaj nie mogę zapomnieć tej poniewierki. Na stacji Kwitok-Szeloptep kazali wysiadać, załadowali na arby - drewniane wozy - zaprzężone w konie lub krowy. Był marzec, - 40 stopni C, wozy grzęzły w głębokim śniegu. Byłem przerażony. Umieszczono nas w obskurnych łagrach po rosyjskich więźniach. Nazajutrz wszystkich zapędzono do ścinania drzew w tajdze.

Jesienią część rodzin przeniesiono do Złotej Góry. Tu pomieszczenia były nieco lepsze, ale za to mrozy dochodziły do - 56 st. C. Latem we znaki dawały się owady, szczególnie dokuczliwa była muszka, przed którą niewiele chroniły siatki i smarowanie ciała dziegciem. Do jedzenia dawano nam tylko kapuśniak okraszony karaluchami i 15-gramową kromkę chleba. Na cały dzień.

Ludzie z głodu puchli i umierali. Pamiętam jedenastoosobową rodzinę, z której zostały tylko dwie osoby. Przez dwa lata nie widzieliśmy ziemniaków. Żywiliśmy się jagodami, szyszkami z cedry, czeremchą i grzybami, które suszyliśmy na zimę. Jedliśmy lebiodę, pokrzywę. Mężczyźni pracujący w tajdze i w tartaku z niedożywienia dostawali kurzej ślepoty, wracając do domu szli gęsiego, trzymając się jeden drugiego, a prowadził ten, który widział najlepiej. Często przewodnikami były dzieci. Latem razem z ojcem pracowaliśmy przy sianokosach. Wszyscy bez wyjątku musieliśmy pracować. Stalin powiedział: kto nie pracuje, ten nie je.

Jesienią 1940 r. podczas codziennej roboty w tajdze, niedaleko rzeki Angary zdarzyło się coś, czego nie zapomnę. Na horyzoncie ukazała się nagle czarna chmura, a na niej jaskrawe, wyraźne znaki: krzyż i miecz. Ludzie wylegli z baraków i stali jak oniemiali, wpatrując się w to zjawisko. Starowiercy i zesłańcy rosyjscy mówili: Będzie wielka wojna, dużo osób zginie. I tak się stało. Wybuchła przecież wojna niemiecko-sowiecka.
W 1941 r. przewieźli nas ze Złotej Góry do sowchozu Szel Potrieb. Mężczyźni, w tym mój ojciec, młodsi chłopcy i dziewczęta przydzieleni zostali do pracy w fabryce nart. Zaczęły już dochodzić jakieś wieści z Zachodu, trochę lepiej nas traktowali. Pamiętam, zwołali wszystkich na plac w Kwitoku. Wyszedł rosyjski oficer, a z nim dwóch oficerów w polskich mundurach. I naraz Sowiet zwraca się do nas i pozdrawia Polskę. Nie wierzyliśmy własnym uszom. A on mówi, że teraz trzeba się bić razem ze wspólnym wrogiem, powstaje polskie wojsko. Tworzyła się I Dywizja im. Tadeusza Kościuszki.

Ojciec znów, jak w 1920 r. poszedł na ochotnika. Powiedział, że to jego obowiązek, musi walczyć o Polskę, a my sobie poradzimy. W tym czasie nadeszła wieść, że Sikorski uwolnił nas z niewoli, Stalin ogłosił amnestię. Otrzymaliśmy polskie dokumenty, kto tylko mógł, chłopaki, dziewczęta, a i starsi, każdy ruszył do Kazachstanu, by dostać się tworzonej przez gen. Andersa armii polskiej.

Nie wszyscy dotarli, bo na pociągi wiozące Polaków napadali Kozacy, niektórzy musieli wrócić, gdyż poodmrażali sobie nogi. My spaliśmy na słomie na dworcu w Tajszecie przez cztery tygodnie, mróz dochodził do - 40 st. C.

Niestety nie udało nam się wyjechać. W marcu 1942 r. po wyjściu wojsk gen. Andersa z Rosji znowu nam zabrali polskie dokumenty. Oddano dopiero po interwencji Sikorskiego.

Osiedliliśmy się w sowchozie Krasnyj Majak w rejonie Kanska. Trochę się polepszyło, zaczęła nadchodzić pomoc z Anglii i z Ameryki: buty, odzież, koce. Mama szyła z tego ubrania. Ja z bratem Gienkiem chodziłem do szkoły do Filimatowa, ale aż 30 km. Starsza siostra Halina pracowała, do jej obowiązków należało dojenie 16 krów dwa razy dziennie i karmienie ich.

W sowchozie było trochę łatwiej żyć niż w tajdze, choć i tam były ogromne lasy. Ale głód wciąż dokuczał nam strasznie. Żywiliśmy się zamarzniętymi ziemniakami, które znaleźliśmy wiosną w polu i owsem wytrzęsionym ze stogów. Suszyliśmy na piecu ziarno i tłukliśmy je, z tego mama gotowała kisiel. Między rokiem 1943 a 1945, gdy panował straszliwy głód, ludzie jedli wszystko, skóry bydlęce, które zostawili Rosjanie, gotowali cholewki od butów. Łapali psy i koty, sroki i wrony. Sam wybierałem srokom jaja.

O końcu wojny dowiedzieliśmy się z bratem, gdy szliśmy do szkoły. Co to była za radość. Ludzie śmieli się, całowali się, powiewali chustkami. Myśleliśmy, że teraz już szybko wrócimy do kraju. Ale gdzie tam. Mimo starań ojca, nie wypuszczono nas z Syberii, przetrzymano jeszcze rok, byliśmy przecież darmowymi robotnikami.

W marcu 1946 r., znowu po 40 dniach męczącej drogi wróciliśmy do Polski. Pamiętam moment, jak dotarliśmy do Białegostoku. Mama poszła szukać siostry, a ja nie zważając na nic, poszedłem pieszo do Zacisza, 20 km od stacji. Dom był zamknięty. W drodze do sąsiada Nikodema Grzegorczyka spotkałem ojca. Był w mundurze wojskowym, z orzełkiem w koronie na czapce. Padliśmy sobie w ramiona. Po wzruszającym powitaniu ojciec polecił mi rozebrać się, umyć, dał czyste ubranie, a moją syberyjską kufajkę uszytą z 12 kawałków różnych materiałów spalił. Potem zaprzągł konia i razem z innymi mieszkańcami wsi pojechaliśmy na dworzec w Białymstoku odebrać rodziny, które wróciły z Syberii.

Nie wszystkim z naszej rodziny było dane przeżyć tę katorgę. Na zesłaniu zostało dwoje mego rodzeństwa. Najmłodsza siostra Bernatka, która tam się urodziła, zmarła z głodu, a 11-letni brat Hipolit miał wypadek w szkole. W czasie przerwy chłopaki skakali na schodach, pękła barierka, brat spadł ze schodów, miał wstrząśnienie mózgu i już nie odzyskał przytomności. Strasznie to przeżyliśmy, bo było to w 1945 r., na parę miesięcy przed powrotem do kraju.

Czytaj e-wydanie »

Nieruchomości z Twojego regionu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny