Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Straganiarz z przypadku

Krzysztof Szubzda
Straganiarzem zostałem przez przypadek. Wpadłem na pomysł, że skoro przydarzyło się mi urodzić w Białymstoku - w kolebce disco-polo, to takich darów losu nie wolno zmarnować.

Więc wykorzystałem.

Do dziś pamiętam chwilę kiedy pierwszy raz pojawiłem się w tzw. szczękach czyli blaszanym kontenerze z podnoszoną klapą i pierwszy raz zanieczyściłem Zielona Płuca Polski smogiem disco-polowej żenadki. Na staropolskim targu z każdego kramu dobiegały niegdyś nawoływania i zaproszenia. Dziś marchew się sprzedaje po cichu, nikt nie robi szumu wokół skarpet czy wiader plastikowych tylko ze stoiska z kasetami disco-polo nie wiedzieć czemu musi cały dzień nieść się dudniąca, cukierkowa, syntezatorowa pieśń o newralgicznej, życiowej kwestii majteczek w kropeczki, o barze-barze-barze rikim-tikim-taku, o matce, co miała syna jedynego, o kundlu burym, co pręży się jak szary kot i innych problemach.

 

Pamiętam jak stałem przed magnetofonem, świadom, że za parę chwil w promieniu kilkunastu metrów nie będzie słychać śpiewu ptaków, gwaru miasta, szumiących drzew, nawet szelestu bezszelestnie płynącej rzeki, że jednym naciśnięciem palca unicestwię wszystko, by powołać do życia androgenicznie pienia o miłości i letniej przygodzie. Pamiętam, że nie wytrzymałem i w ostatniej chwili zmieniłem kasetę, proponując mojemu mikrokosmosowi Phila Collinsa – szczyt muzycznego kompromisu moim amatorskim zdaniem.

Pierwszy przyszedł pan z warzywniaka. Zmarszczył się wymownie zajęczał na kiepską muzykę i wspomniawszy z sentymentem pana, który sprzedawał był kasety przede mną, wyraził nadzieję, że i ze mną będzie też wesoła muzyka. Później pielgrzymowali do mnie kolejno przedstawiciele sprzedawców obuwia, spożywki, tekstyliów, papierosów, pieczywa aż wreszcie przyszła ciężarna sprzedawczyni zabawek sugerując, że Phil Collins wywarł szkodliwy wpływ na dzisiejszy przebieg jej ciąży. Wtedy mieliśmy co prawda jeszcze przyrost dodatki, więc słowo ciężarnej mniej znaczyło, ale jednak uległem i po raz pierwszy puściłem w eter muzyką disco-polo.

 

Jestem niemal pewien, że całodzienne słuchanie tego rodzaju utworów wywołuje nieodwracalne zmiany w mózgu. Wielowymiarowa rzeczywistość i całe cudowne swym bogactwie i przeobfitości komplikacji życie zaczynają się sprowadzać do dylematu Anita czy Czykita, bioderka czy kolanka, hejże ho czy hopsa-sa. Innych problemów w zasadzie ów muzyczny nurt nie prezentuje. Poza tym wszystkim spełniają się sny, każdy spotyka swą wyśnioną królową lub w najgorszym wypadku tańczy do białego rana. Kiedy się trafi wprost z ulicy do hurtowni disco-polo naprawdę nie wiadomo, czy zamawiać piosenki o szczęściu, radości czy super zabawie. Czy wziąć uczesanego w mandolinę chłopca ze świeżo wysypanym wąsikiem czy królową dyskoteki objawiająca opalony pośladek, a może Cygana w bufiastym rozpasie koszul, błyskotek i kamizel, co stojąc obok mercedesa, z fałszywą nostalgią zawodzi, że żal mu koni.

 

Moja pierwsza wizyta w hurtowni wyrobów disco-polo trwała chyba z trzy godziny i nie wiem czy uwierzycie, ale wyodrębniłem w zdawałoby się jednolitej discopolowej magmie kilka podgatunków, kilka, że się tak wyrażę genre. Dominujący jest nurt ludyczny przejawiający się w sztandarowym haśle: „Jak się bawi Jasionówka?”, nieźle ma się też trend bieliźniarsko-fizjologiczny, który posługując się niezwykle zawaluowaną metaforą typu „czerwone i bure i bure, choć ze mną na górę” lub czasem porównaniem Homeryckim: „pod serwetką dwa jabłuszka masz, jak poproszę do mi jedno dasz” a czasem nieco dosłowniej„wsadzam rękę pod sukienkę”; wszystko w ostatecznym rozrachunku nawołuje do penetracji bielizny partnerki lub odbycia kopulacji w ramach zabawy lub tuż po. Jest nurt patriotyczny adresowany szczególnie do polonii amerykańskiej, który rozpoznać można po teledyskach, na których biesiadnicy w kapeluszach w amerykańskie paski i gwiazdy śpiewają: „Bo wszyscy Polacy to jedna rodzina”.

 

Niczym Darwin na wyspach Galapagos wyodrębniałem z czasem kolejne podgatunki to jest disco-polo egzotyczne, sygnowane zwykle tropikalną golizną i pochwałą wakacyjnej przygody w odległym zakątku o nazwie dźwięcznej i rymowi przychylnej typu Bora Bora. Da się też wyodrębnić i opisać odmianę progresywną czyli disco-polo, które dzięki wzbogaceniu o drugi syntezator odważnie nawiązuje do stylistyki-dance. Odkryłem też odmianę humorystyczną. To znaczy całe disco-polo jest taką odmianą, z tym, że dowcipy typu: „na podwórzu kundel bury pręży się jak rudy kot” mają charakter niezamierzony. Umyślny żart brzmi mniej więcej tak:

Z tamtej bramy wyszedł murzyn ło-o-o. Taki mały z takim dużym ło-o-o!
Za murzynem wyszły panie w nieco pozmienianym stanie.

 

Przymiotnik „finezyjny” nie jest tu specjalnie na miejscu, ale proszę uwierzyć, że raczej tak należy określić ten żart w szerszym kontekście. Do finezyjno-humorystycznego nurtu nawiązuje też śląskie disco-polo, zwane przez separatystów disco-silesia, gdzie się śpiewa:

 

Mojo teściowo jest przebojowo/ robia mnie wursty z zupe grochowo”

 

Jak widać badałem zjawisko z godnym podziwu poświęceniem. Prenumerowałem branżową prasę (Zimą używałem jej także jako docieplenie straganiarskich butów. Z początku śmiałem się z tego, jak wy teraz, ale z czasem przekonałem się, że z gazetowego pomysłu białoruskich handlarzy mógłby skorzystać nawet pan Kamiński Marek. Z tym, że Białorusini wkładali w kalosze Komierrsanta – ponoć ma wyższe parametry izolacyjne). Oglądałem w niedzielne poranki słynne listy przebojów na Polsacie. Mało tego, nawiązałem nawet kontakt z kilkoma kapelami. Jedna z nich zaproponowała mi nawet wspólny występ w Starej Wsi koło Wągrowca.

Powodem złożenia takiej propozycji nie był rzecz jasna mój talent muzyczny (mało tego nawet, gdybym go miał, nie ta kwalifikacja byłaby moją przepustką na disco salony) . Chodziło o to, że ich klawiszowiec trzeci raz w ciągu jednego roku złamał w czasie bijatyki rękę. Mimo iż wszyscy wiedzą, że na tego typu zabawach gra mini-disc, a nie klawiszowiec, okazuje się, że najelementarniejsze pozory muszą być zachowane, to znaczy musi być przynajmniej syntezator i artysta z obiema rękami. Syntezator musi być obowiązkowo włączony i do końca wyciszony. Najlepiej jeżeli sprzęt okazuje wiele oznak włączenia: świeci czerwoną diodą, miga zielonymi kreseczkami, łypie gdzieś z boczku żółtym światełkiem ciągłym. Mój syntezatorek był niezbyt migotliwy, a poza tym nie miał wejścia na duży jack. Dzięki pomocy lokalnego akustyka, końcówkę jacka wsadziliśmy w rurkę statywu i wszystko grało. To znaczy nie grało i dlatego grało.

- Patrzcie tylko na kulę! – przykazał nam surowo właściciel klubu. - Baby są tu tak napalone, że jak zerkniecie mogą zacząć się rozbierać, a potem miejscowi będą was ganiać z nożem po stodole. – tak brzmiała odprawa przed zabawą.

 

I rzeczywiście tak było. Żeby zabezpieczyć nas przed buzującą estrogenem, wchodziliśmy na scenę otoczeni kordonu ochroniarzy i nie żartuję, za każdym razem, gdy wzrok ześlizgiwał mi się z kuli czułem nieokiełznany zew rui.

-Kula - powtarzałem sobie w myślach - Patrzeć na kulę!!

 

Około północy zaczynają boleć ramiona. Artyści wykonują coraz więcej jednoręcznych pasaży, by móc rozprostować drugie ramię, wyczekują rzadkich w tej twórczości fragmentów niesyntezatorowych, by rozetrzeć dłonie poobijane o klawisze. W miarę upływu nocy zaczęły mnie nachodzić coraz głupsze myśli. Zastanawiałem się czy gdyby to, co wystukałem przez całą noc na klawiszach wydać na płycie i zacząć mocno lansować, to czy bym zdobył muzyczny rynek, czy ludzie trochę filtrują wciskany im kit przez resztki wrażliwości.

 

Tymczasem krótka przerwa. Wokalista mego zespołu robi minikonkurs. Kto się pierwszy rozbierze do naga, ten dostanie wino. Do głowy by mi nigdy nie przyszło, że można się tak kreatywnie wkomponować w świat najbiologiczniejszych potrzeb ludzkich. Jeśli ktoś z Was myśli, że po haśle wokalisty zapanowała krępująca cisza, to wciąż nic nie wie o ludziach. Dwóch chłopaków niemal jednocześnie wparadowało na scenę w maksymalnym dezabilu, lub mówiąc prościej – rozebrani do gołej dupy. Kolejnych trzech ubierało się z niesmakiem na dole, bo wokalista miał tylko na dwa wina. Potem okazało się, że jeden z nich miał 17 lat, nasz frontman jeździł na jakieś wyjaśnienia w sprawie zmuszania nieletnich do innego czynu nieobyczajnego i rozpijaniu młodocianych, ale się jakoś wykaraskał. Gra dalej.

 

Po konkursie, kolejny set muzyczny. Około czwartej nad ranem zacząłem pojmować, że to wszystko, co wydawało mi się śmieszne i przaśne jest właśnie kwintesencją tej dyscypliny muzycznej. Że wąsik-pląsik, dywanik, lok typu alf i inne gadżety to po prostu coś tak naturalnego dla disco-polo jak ćmiące się cygaro i jęk saksofonu dla jazzu. Po koncercie rockowym gruppies idą hotelu, tutaj chcą tego samego za jałowcem lub w aucie (to te na tak zwanym poziomie). Dziewczyny z najwyższej półki oczekują dodatkowo alufelg. Chłopaki, którzy nie mieli szczęścia, lub „przybujali się na kołpakach” zostali na sali. Próbowali znaleźć jaką wygodną pozycję między popielniczkami i butelkami po winie. Opary chuci, potu i papierosów opadały powoli na klepisko. W Starej Wsi budził się nowy dzień.

 

Nocne odkrycia przyszły jednak za późno. Mój kasetowy biznes chylił się już ku upadkowi. Gorączkowo zacząłem poszukiwać innych pomysłów. Pomocną dłoń wyciągnęła ku mnie absolwentka liceum plastycznego w Supraślu, która przekonała mnie, że zabawkarski hitem wszechczasów będą z pewnością kolorowe kociaki z ortalionu. W praktyce okazało się, że kot-przytulanka przerósł możliwości pomysłodawczy i uszyła mi kilkanaście ortalionowych świnek, małpek, lwiątek i jednego słonia.

 

Rynek zabawkarski zweryfikował ortalion negatywnie. Nikt nie chciał się przytulać do ortalionowej małpki. Kolejny sezon niepodzielnie króluje plusz.

A moje szczęki zatrzasnęły się na zawsze w niemym szczękościsku.

 

Jeszcze przez kilka długich lat wciskałem znajomym z okazji najprzeróżniejszych okazji swój firmowy zestaw: ortalionowa małpa i „Bayerfull”. Z akcentem na „full”. No i na „Akcent” z akcentem na „a”, a do akcentu lew z ortalionu. Spotkałem kiedyś pana Zenka z Akcentu – miły, prosty i sympatyczny człowiek. Pytam go, czy ciągle tak dużo występuje.

- No jak mam krótki weekend – zaczął ze swą przeciągłą manierą – to gram od czwartku do niedzieli, a jak długi to od środy do wtorku.

Gra dosłownie na całym świecie.

Disco-polo ciągle żyje, a po mojej budce nie ma już śladu.

Źródło: Blog Krzysztofa Szubzdy

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny