Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Starowola. Odzyskali majątek ziemski po wielu procesach

Alicja Zielińska [email protected] tel. 85 748 95 45
Dom w Starowoli w 1930 roku
Dom w Starowoli w 1930 roku
Sobotnie, majowe południe. Barbara i Jan Ślusarczykowie oraz Zofia Guryn, siostra cioteczna pana Jana, wybierają się do Starowoli. Piękny majątek, który znajduje się zaledwie 37 kilometrów za Białymstokiem, w gminie Jaświły, od pokoleń należący do rodziny, przez cały PRL był dla nich niedostępny. Odzyskali go dopiero niedawno po wielu procesach sądowych. To przykład historii ziemiaństwa polskiego, ciężko doświadczonego przez wojnę i władze komunistyczne.

Dzieje majątku Starowola sięgają przełomu XVI i XVII wieku. Pierwszym właścicielem był Walerian Kuczyński znacząca postać na Podlasiu. Po powstaniu styczniowym, wskutek represji carskich, dobra starowolskie skonfiskowano, przejął je generał rosyjski. Po latach, w 1911 roku majątek kupił Józef Bilmin, mój dziadek ziemianin, mieszkający w Hładowszczyźnie koło Kuźnicy Białostockiej - opowiada Jan Ślusarczyk. Do tej pory zachował się akt nabycia, sporządzony w języku rosyjskim.

Antonina i Józef Bilminowie mieli dwie córki: Wiktorię i Janinę oraz syna Wacława. Gospodarstwo było prowadzone na wysokim poziomie. Dzieci kształciły się na studiach. Wiktoria, matka pana Jana skończyła wydział filozoficzny i filologię polską na Uniwersytecie Warszawskim. Na dyplomie z 24 lutego 1931 roku widnieją same celujące stopnie. Po studiach wróciła do Starowoli i pracowała jako nauczycielka. Tak się złożyło, że w te strony przyjechał młody geodeta Ignacy Ślusarczyk. Pochodził z kieleckiego, tu został wydelegowany, by robić pomiary. Młodzi się pokochali, wzięli ślub i gospodarzyli w majątku.

Starowola, wówczas już podzielona między czterech spadkobierców, świetnie prosperowała. Ignacy Ślusarczyk uprawiał zboże, ziemniaki, hodował zwierzęta, na tyle był nowoczesnym rolnikiem, że posiadał nawet ciągnik i wiele innych maszyn rolniczych. Pięknie prezentował się dom, otoczony sadem, od strony werandy znajdował się wielki klomb z kwiatami, rosły świerki. Drewniana paradna brama prowadziła na podwórze. Przez drugą od strony drogi wjeżdżało się do części gospodarczej, gdzie stały obory, stajnie, chlewy. Były też dwie sadzawki: jedna duża, druga mała.

Szczęśliwe życie przerwała wojna. Po 17 września 1939 roku, kiedy na Polskę napadli Sowieci, zaczęły się wywózki ziemian na Syberię. Dzięki refleksowi Ignacego rodzinie udaje się uciec przed NKWD. Postanawiają przeczekać okupację sowiecką w kieleckim. Przeprawa z dwójką małych dzieci w ogarniętym wojną kraju, wymaga heroicznego wysiłku. Na szczęście córeczka Joasia nie płacze i patrol rosyjskich Kozaków ich nie zauważa, kiedy pieszo przekraczają zieloną granicę koło Małkini. Pani Wiktoria ukryła w obcasach biżuterię. Kosztowności pozwolą im przeżyć tułaczkę. - Tydzień nas karmili - opowiadała później, wdzięczna ludziom, u których w drodze się zatrzymywali. Docierają szczęśliwie do domu rodzinnego Ignacego. Nadchodzi 1941 rok. 22 czerwca Niemcy napadają na Związek Radziecki, Rosjanie w popłochu uciekają z Polski. Wiktoria jedzie do Warszawy sprawdzić, czy jest możliwy powrót do Starowoli. Zajmuje jej to kilka dni. W tym czasie niestety Joasia zaraziła się dyfterytem i kiedy Wiktoria wróciła, córeczki już nie było, zmarła.

- To było tragiczne przeżycie dla mamy i odcisnęło się piętnem na wiele lat - Jan Ślusarczyk te tragiczne wydarzenia zna z opowiadań. Urodził się w 1943 roku, kiedy rodzice wrócili do Starowoli.

Los doświadcza też okrutnie pozostałe rodzeństwo Bilminów.
Janina w 1940 roku decyduje się zostać w domu. Jej mąż Jan Homan, absolwent Wyższej Szkoły Handlowej, a wcześniej ochotnik wojny w 1920 roku, kiedy wybuchła wojna w 1939 roku pośpieszył spełnić swój patriotyczny obowiązek. Walczy w kampanii wrześniowej, trafia do obozu internowanych i jako jeniec zostaje wywieziony w głąb Rosji. Janina żyje myślą, by móc wysyłać mu paczki, czeka na listy. Nie chce też opuszczać mamy i teściowej. Wkrótce wszystkie trzy zostają wywiezione przez NKWD, w lutym 1940 roku matka Antonina Bilmin do Kazachstanu, a potem w czerwcu ona i teściowa na Syberię.

Janina przeżyła gehennę. Czytając jej wspomnienia, które spisała w 1989 roku aż trudno uwierzyć, że można tyle znieść. Pracowała w lesie jako drwal, chodziła w uprzęży niczym koń, ciągając wielkie bale drzewa. Krucha, delikatna osoba, która studiowała filologię francuską. Kiedy odmówiła przyjęcia obywatelstwa radzieckiego, została wywieziona do kolonii karnej, za koło podbiegunowe, jako element aspołeczny. Mordercza podróż, ciężka ponadludzka praca po 10, 12 godzin, głód, zimno, rozłąka z najbliższymi. A mimo wszystko podziwia przyrodę, opisuje piękne krajobrazy Syberii.

Promyk nadziei, jakim było nawiązanie kontaktu z mężem szybko gaśnie. Jan Homan wstąpił do armii Andersa, przeszedł cały szlak wojenny, walczył pod Monte Cassino, po wojnie znalazł się w Londynie. Janina wraca do Polski dopiero w 1946 roku. Matka i teściowa przyjechały rok wcześniej. Jan, kiedy ma już z kolegami wracać, dowiaduje się, że pierwsi andersowcy po powrocie do kraju, od razu trafili do więzienia. To go powstrzymuje przed wyjazdem z Anglii. Potem przychodzi choroba, białaczka, umiera w 1950 roku. Nigdy się nie zobaczyli. Janinie pozostały tylko listy od męża. Byli ze sobą jedynie trzy lata.

Dla Wacława Bilmina dramat nie kończy się jeszcze długo po wojnie. 22 czerwca 1946 roku ożenił się, a zaledwie tydzień później jego świeżo poślubiona małżonka Wanda zostaje aresztowana. Za działalność partyzancką. Szybki proces, typowy dla czasów stalinowskich, bez żadnych szans na obronę i wyrok: siedem lat więzienia. Straszny cios. Wacław staje na głowie, by wyciągnąć żonę zza krat, wyprzedaje się z kosztowności, opłaca najlepszych adwokatów. Bezskutecznie.

- Wyrok skrócono dopiero wskutek amnestii, mama odsiedziała trzy i pół roku - opowiada córka Zofia Guryn.

A teraz dzieje Starowoli. W czasie wojny Niemcy ustanowili zarządcę majątku. - Na szczęście dla nas okazał się nim mój ojciec chrzestny - mówi Jan Ślusarczyk. - Był łącznikiem AK, dzięki niemu Starowola przetrwała w dobrym stanie. W 1948 roku, ponieważ majątek został wcześniej podzielony na cztery części, wojewoda wydał decyzję, że nie podlega reformie rolnej. A mimo to po roku najechano nas i wyrzucono. To ja już pamiętam. Tata znalazł mieszkanie na Ciepłej w kamienicy pożydowskiej i wyjechaliśmy ze Starowoli.

- Teściowa mówiła, że powiadomili ich w czwartek, a w poniedziałek musieli się wynosić - wtrąca Barbara Ślusarczyk. - Zabrali tylko tyle, ile w pośpiechu mogli zmieścić na ciężarówce. Nadzieja na odzyskanie majątku zaświtała na krótko w 1956 roku, kiedy do władzy doszedł Gomułka. Pani Zofia, jako dziewczynka pamięta, jak przyjeżdżali ze Starowoli ludzie i prosili, by ojciec sprzedał im ziemię. Przecież to nie moje - odpowiadał. - Panie Bilmin, mówili, pan odzyska majątek lada moment, niech pan podpisze, od razu zapłacimy.

Wraz z końcem odwilży październikowej, władza znowu przykręciła śruby. Już nawet nadziei nie było. Właściciele Starowoli musieli mieszkać u obcych. Janinę i Wacława przygarnął Michał Żongołłowicz, znajomy organista z kościoła św. Rocha. - Wynajął dwa pomieszczenia. To była malutka kuchnia i pokój -- opowiada Zofia Guryn. - I tam się gnieździli wszyscy: ciocia Janka, babcia Antonina (Sybiraczka chora na gruźlicę), moi rodzice, kiedy mama wróciła z więzienia. I potem ja malutka. A do majątku przez pierwsze lata był zakaz zbliżania się na odległość pięciu kilometrów. Tata dopiero w latach 60. pojechał do Starowoli. Wrócił przygnębiony. Dach przecieka, podmurówka się sypie - mówił smutny.

- Nie dość tego, moja mama do 1956 roku, ze względu na pochodzenie, nie miała szansy na zatrudnienie w swoim zawodzie - dodaje Jan Ślusarczyk. - Jedyne miejsce, jakie jej zaproponowano, to była praca w bibliotece, o ironio, Urzędu Bezpieczeństwa, więc odmówiła oszołomiona. Dopiero po odwilży październikowej dostała etat w Bibliotece Pedagogicznej.
Pani Barbara Ślusarczyk uśmiecha się: - Ze swoim mężem uczyłam się razem w szkole średniej. Nie przyznawał się, że rodzice są po studiach, że mieli duży majątek. Mówił tylko, że pochodzi ze wsi, a jego ojciec jest geodetą. Dopiero, gdy się pobraliśmy, kiedy nasz syn miał trzy lata, córka dziewięć, mąż zawiózł mnie do Starowoli. Wzięliśmy namiot, rozbiliśmy się pod wisienką, w pewnej odległości. Obejście zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Rano namiot wypatrzył gospodarz. Wyszliśmy, zaczęliśmy się tłumaczyć. W pewnej chwili on patrząc na mego męża, mówi: Boże, panicz Jaś! Za chwilę z okolicy zeszli się ludzie, zrobili przyjęcie i wspominali z życzliwością właścicieli Starowoli. Że nigdy się nie wywyższali, mieli szacunek do wszystkich, pomagali. Przed świętami każdemu przygotowywali paczkę.

Ani Jan Ślusarczyk, ani Zofia Guryn nigdy nie zdecydowali się, by kupić jakąś działkę pod miastem, czy gdzieś nad jeziorem. Cały czas w podświadomości wierzyli, że wrócą na swoje, do Starowoli. Doczekali się.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny