Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Stanisław Bałdyga. Rynek Kościuszki to jego podwórko

Adam Czesław Dobroński [email protected]
Zdjęcie z zasobów Stanisława Bałdygi. Przebudowa ul. Mickiewicza. Brukarze i koniki. Który to może być rok?
Zdjęcie z zasobów Stanisława Bałdygi. Przebudowa ul. Mickiewicza. Brukarze i koniki. Który to może być rok? W. Kossakowski
Rocznik 1928, ulica Wilcza, w pobliżu hotelu Cristal, naprzeciw dawnej Kupieckiej, a dzisiejszej Malmeda. Moim cudownym podwórkiem był Rynek z ratuszem, bijące serce Białegostoku - wspomina Stanisław Bałdyga.

O co mi chodzi? O to by, opowiedzieć o Stanisławie Bałdydze, czyli o sobie, ale z przedwojnia. Co wszystkim się interesował i wszędzie chciał wleźć. W domu się nie przelewało, żyłem za to ciekawie. Nie wiem, czym zajmowali się na ten przykład chłopaki z Księżyna, ale wieczorem baliby się przyjść pod ratusz. Oj, baliby się. A tu zawsze było rojno, możno było wszystko kupić i dużo stracić, pogadać i dostać w ucho, albo jeszcze gorzej. Możno było złapać szczęście jak kota za ogon, byle mieć oczy szeroko otwarte, no i ten dryg chłopaka z centrum.

Jak się zadumam, to widzę więcej niż w największym telewizorze. Wszystko w kolorze, z zapachami i słyszę nawoływania, rżenie koni, kroki damulek, szurganie rozlazłych buciorów. Pan pytasz, czy zalatywało na Rynku śledziami? Jak kto się nachylił nad beczką z ulikami, to ma się rozumieć, że mu woniało. W mej pamięci pozostały miłe zapachy. I słyszę pędzącego gazeciarza: "Pięcioraczki urodziły się w Kanaaadzie!", "Straszna zbrodnia w Staroooosielcach!". "Wojna ...". Przepraszam, nie pamiętam, gdzie była to wojna. A na koniec urwis wołał: "Na środku podwórza zabito stróża". Fajnie, bo do rymu.

Co widzę jeszcze? Dryndziarzy czekających na klientów. Wystrojeni jak stróż w Boże Ciało, lub pilszczyk na Wielkanoc. Kto to taki pilszczyk? Siedzieli obok na fontannie z piłami i koziołkami do układania większych kawałków drzewa. Czekali na zmiłowanie, aż ich ktoś zamówi do przygotowania opału. Ci mogli tylko popatrzeć z uwielbieniem na konie zaprzęgnięte do dorożek, z uzdeczkami, klapkami na oczy, z pobłyskującą uprzężą, fest zadami i ogonami, jakby prosto po wyjściu od fryzjera. Czy taki piszczyk choć raz w życiu przejechał się dorożką? Może do ślubu, ale to też nie takie pewne. Wśród dorożkarzy był jeden nerwowy jakiś. Mógł świsnąć batem po karku, jak usłyszał: - Siergiej, ile weźmiesz za kurs dokoła słupa? Obok, przy autobusach ceny obowiązywały stałe, a jak bagaż był większy, to go wciągali na dach i wiązali sznurami. Tu wszyscy byli równi, pchali się jak po obarzanki w odpust. Co innego dyskretny kurs dryndą. Jak dorożka jechała z zaciągniętą budą, a z nieba nie lało, to znaczyło, że pasażer albo podpił za dużo, albo był w potrzebie uczuciowej.

Stanisław Bałdyga w parku, przed dwoma laty

Sensacje budzili ułani ze dziesiątego pułku, chwała armii polskiej, choć i piechurzy z Wygody mieli chwacki styl. Jeszcze większą atrakcją były wozy cyrkowe, a największą człowiek mucha, co chodził po ścianach domów. Na hasło cyrk Staniewskich powstawał rwetes powszechny, ożywiali się wszyscy, nieważne czy kto był urzędnik, czy roboczy, znaczy się szara masa. Byle mógł wyskrobać złotówki. Byłem i ja w cyrku "Korona", nad Białką. Udało się na gapę prześlizgnąć, bo kieszenie - można tak powiedzieć - miałem wiecznie dziurawe. Niczego się nie zląkłem, zadziwiły mnie tylko liliputki.

Łatwiej było się dostać do kina. Po prawdzie, to w pierwszym rzędzie do "Polońci" ("Polonia"), zwanej bokówką i do "Gryfa" w hotelu "Ritz", co go Ruskie przechrzcili na "Czerwoną Zorkę". Tam było taniej i tłoczniej. Jak film był pierwszorzędny, to jeszcze po ciemnicy trzeba się było schować pod krzesła i przeczekać na początek następnego seansu. A na podłodze zalegały siemaszki, pestki od słonecznika, taki przedwojenny popcorn.

Niedaleko Rynku była moja szkoła, numer 9, ten dom stoi i dziś przy cerkwi, służy prawosławnym. Porządku pilnował groźny woźny, miał bolesne sposoby, by zapanować nad nami. A w domu wisiała kozia pytka, nóżka z paseczkami. Ojciec uczciwie przestrzegał, że mi się zbiera i jak się nazbierało, to było trochę krzyku, a potem kłopotu z siedzeniem. Kiedyś oberwałem też od przechodnia. Za niewinność ma się rozumieć, bo za grosza kupiłem w kiosku papierosa i ledwie zdążyłem go wsadzić do ust, a ten mnie machnął czapką po głowie. Nie wiedział, że był to lipny papieros, tutka wypełniona proszkiem czekoladowym. Możno się było zaciągnąć z wielkim smakiem. Czasem to się i coś zarobiło, albo dostało cukierka. Za zapalenie ognia pod płytą (kuchnia) i w piecu u sąsiadów Żydów, bo wiara im w szabas tego zakazywała. Za odczytanie kobiecinie, która jest godzina na zegarze ratuszowym. Za podniesienie pakunku, celną podpowiedź, kurs z kwiatami pod adres wskazany przez zakochanego jejmościa. Zdarzało się i wygrać co nieco z kolegami w czyżyka, lub w guziki odbijane od ściany. Zaznaczyć musze, że każdy chciał mieć te błyszczące, oficerskie.

Biegając możno było więcej zobaczyć i jeszcze się zabawić. Ganialiśmy po Lipowej z kółkiem i patykiem. Często i na dworzec, by stanąć na kładce nad torami i czekać aż nadjedzie parowóz, a potem zanurzyć się w kłębach pary buchającej z komina. Fantazja! Po drodze mijaliśmy kuchnię dla bezrobotnych: daszek na czterech kołkach, wielki kocioł i zapach zupy. To było na końcu Lipowej, obok aresztu miejskiego i komisariatu policji. Mówię Lipowej, choć ją przemianowali na Marszałka Józefa Piłsudskiego, co nas wtedy mniej interesowało. Gorzej, jak po wojnie Lipowa zmieniła się w Józefa Stalina. Strach było splunąć, by nie posądzili o wrogość ustrojową.

Najlepszym kolegą od tego biegania był Julek, którego ostatni raz widziałem za Niemców w getcie. Nie wadziły nam odmienne wiary, a języka żydowskiego trochę się poduczyłem. Bardziej dzieliła bieda, ta czaiła się wszędzie, najbardziej na zapleczu Rynku i Suraskiej, na Chanajkach, na strychach i w suterynach. Żebrzący czekali na hojnych panów i pod "Ritzem", kobiety proszące siedziały pod farą i szeptały zdrowaśki. Czy pan wiesz, że żołnierze i oficerowie chodzili po swoich chodnikach, z lewej i prawej strony ulicy? Ci pierwsi oglądali się za kuchareczkami licząc nie tylko na schabowego, a ci drudzy paradowali dumnie. Przed "Polońcią" tęga i wysoka "szefowa" czekała na zamówienia względem płatnej miłości, a na "ćmy białostockie" wychodzące na ulice polowali policjanci.

Jak biegałem z kółkiem, a obok biegł też chłopak z kółkiem, tyle że z kolorowym, to już wiedziałem - byliśmy różni. Czuło się tę różność w szkole, w magazynie (lepszym sklepie), w urzędzie i nawet w kościele. Może gorzej pachniałem, bo nie było w domu wanny. Nie jadłem frykasów, za to dobrze pamiętam okazyjne ciastka i bułeczki, lemoniadę, lody. Na szczęście Rynek był jeden dla wszystkich, możno było tu używać wolności i przyjemności. Możno było i pokazać klasę. Przepraszam, czy ktoś z żyjących białostoczan był na balkonie na wieży ratuszowej? A ja byłem, bo mnie znajomy ojca wprowadził.

Czarowny Rynek. Dobry na każdą okazję i każdą kieszeń. A dla wszystkich miał coś ciekawego. Dla wszystkich było to samo powietrze i to samo słońce. Białostockie!

PS. Krąży po Białymstoku śmiesznotka, że przedstawiciele ludu miejscowego wystąpili z propozycją zmiany napisu na znanym obrazie Miłosierdzia Bożego, namalowanym przez Eugeniusza Kazimirowskiego (1873-1939, od 1936 roku mieszkał w Białymstoku) na zamówienie bł. ks. Michała Sopoćki, wedle wskazań św. siostry Faustyny. Napis "Jezu ufam Tobie" miałby w wersji starobiałostockiej brzmienie "Jezu ufam dla Ciebie".

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny