Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Stan Borys: Miałem szczęście do ludzi

Waldemar Sulisz [email protected]
Stan Borys z Anią, swoją obecną partnerką
Stan Borys z Anią, swoją obecną partnerką Jacek Świerczyński
Jeden z reżyserów Telewizji Polskiej powiedział mi: Borys. Po moim trupie. Wkrótce potem umarł. Śpiewałem Loebla, Koftę, Gałczyńskiego i nie mogłem wystąpić w telewizji. W 1975 roku wyjechałem z Polski. W Stanach zaczynałem od zera, ale trafiłem na wspaniałych ludzi, którzy mi pomogli. Już po trzech tygodniach zacząłem śpiewać.

<>bSpogląda Pan czasem w przeszłość? Na dzieciństwo we wsi Załęże pod Rzeszowem?
Stan Borys: To nie są błyskotliwe momenty mojego życia. W naszym domu mieszkali Niemcy, my musieliśmy wynieść się do stodoły. Pamiętam Rosjan, świst pocisków, wybuchy min i jak ojciec ukrywał się w lasach. Później były ziemniaki, mleko i straszna bieda. Moje dorastanie było samotne. Samopas na łonie rodziny i natury. Dopiero później jedna szkoła, druga szkoła, zawirowania...

Dom był biedny, ale pełen muzyki?
- Bardzo rozśpiewany. Razem z rodzicami byliśmy bardzo związani z religią. W kościele uczyłem się dostojności i duchowości, doprowadziło mnie to do ministrantury. Dzień zaczynało się od modlitwy, byłem budzony śpiewami. Pod wieczór ojciec, który grał na harmonii guzikowej, dodawał pieśni frywolne.

To ojciec zauważył Pana głos?
- Kiedy miałem siedem lat, byłem chwalbą ojca. Zabierał mnie na spotkania i mówił: śpiewaj. Widziałem poklask słuchaczy i radość ojca.

Jaki był mały Stan, już inny?
- Inny, zamyślony. Kiedy szedłem z ojcem między zbożami, moje myśli krążyły pod niebem. Kiedy zanikało światło naftowej lampy, odkładałem książkę i zasypiałem w marzeniach. W szóstej klasie poszedłem do szkoły muzycznej w Rzeszowie do klasy skrzypiec. Szybko te skrzypce przestały mi się podobać, bo chłopcy śmiali się, że futerał przypomina trumnę. Potem był fortepian i śpiew w szkolnym chórze. Nauczyciel kazał mi tonować głos, żebym nie wybijał się na pierwszy plan.

Co było dalej?
- Zainteresowałem się poezją, wsiąkłem w wiersze, recytowałem na konkursach. W jednym pokoju domu kultury była poezja, w drugim muzyka. Bywałem tu i tu.

Dziś ma Pan świetną dykcję, mimo, że mieszka Pan w Stanach. To pokłosie tamtych lat?
- Mówiłem wiersze tak, żeby ten do kogo mówię, zrozumiał. Później dowiedziałem się, że mam dobrą dykcję. Dziś, po 30 latach życia w centrum Ameryki wiem, że nie da się zapomnieć takiego języka, jakim jest polski.

Pierwszy zespół?
- Blackaut. Skończyłem studium teatralne, kiedy miałem 17 lat zagrałem "Cyrulika sewilskiego" w Teatrze Rybałtów. Miałem też próby w Teatrze im. Wandy Siemaszkowej. Teatr mocno wszedł we mnie. Potem spotkałem Tadeusza Nalepę, który szukał osoby do chórku w nowym zespole. Jak zaśpiewałem w jego domu i szklanki zadrżały w kredensie, to powiedział: Ty będziesz śpiewał, ja będę robił chórki. Tak się zaczęło.

I trwało dwa lata.
- Tak. Spotyka mnie to szczęście, że idę własną drogą. Kiedy ktoś chce mną zawładnąć, odchodzę. W 1970 roku wybrałem swoją drogę i do dziś idę w nieznane.

Śpiewając "Annę".
- Najpierw recytowałem Annę w Radiu Rzeszów, gdzie miałem swój kącik literacki. Potem zaśpiewałem. I śpiewam do dziś. Często powtarzam, że albo jestem aktorem, albo klaunem, który musi zabawić, wzruszyć, pobudzić do łez. Szkoda, że nie jestem jeszcze w kabarecie.

Potem był "Spacer dziką plażą".
- Już z zespołem "Bizony". Ale wcześniej śpiewałem z nimi "Wiatr od Klimczoka". Potem, gdy zaśpiewałem "To ziemia", był przewrót w moim życiu. Powiedziałem sobie wtedy, że nikt nie będzie mnie prowadził pod rękę. Kiedy Jonasz Kofta tłumaczył mi, że ta piosenka będzie wielka, nie wierzyłem. Kiedy mówił: Stan, ty się staniesz wielki, też nie wierzyłem. Ale jej słowa mam w sobie do dziś. Warto zatrzymać się w biegu, póki jeszcze potrafisz i posłuchać szumu wiatru i śpiewu ptaków.

Skąd w Pana życiu "Jaskółka uwięziona"? Słuchają jej kolejne pokolenia i nadal po ludziach przechodzą ciarki.
- Po opuszczeniu zespołu byłem zdanym na samego siebie. Nie wiedziałem, gdzie zapukać. Kto odrzuci, kto kopnie, kto położy nogę na moim upadłym ciele. Zacząłem śpiewać w "Studiu na pięterku" na tyłach Bristolu. Zaśpiewałem "Ikonę", którą chcę zaśpiewać jeszcze raz. Piękny tekst nawiązywał do moich prawosławnych korzeni i ikonostasu, który we mnie drzemał. W tym czasie podszedł do mnie jakiś dziwny człowiek i powiedział "Mam dla pana piosenkę". Powtarzał, że tylko ja mogę ją zaśpiewać. To był poeta, Kazimierz Szemiot. Kiedy przeczytałem tekst, stanął mi przed oczami jeden obraz i jedno doznanie.

Jakie?
- Na konkursach recytatorskich w Gdańsku, żeby mówić wiersze, uciekałem do kościoła mariackiego. Echo kościoła zwielokrotniało mój głos. Tam zobaczyłem ptaki wpadające przez dziurawe okna. Szukając wyjścia uderzały o szyby. W końcu martwe spadały na posadzkę. Więc jak przeczytałem jego wiersz o jaskółce, to wiedziałem, że to jestem ja. Że potrafię to zaśpiewać. Po pierwszych próbach odrzucania jej przez "wielkich jurorów" Polskiego Radia do festiwalu w Opolu, nabierałem sił.

I zaśpiewał Pan?
- Po dwóch latach czekania, przez mój upór. Wróciłem z olimpiady piosenki w Grecji ze zwycięskim laurem i ci sami jurorzy postanowili mnie zaprosić. Próbowali mi narzucić repertuar, ale postawiłem na swoim: albo "Jaskółka" albo nic. Zaśpiewałem na festiwalu w Opolu, potem w Sopocie.

Wspomniał Pan o prawosławnych korzeniach. Także karaimskich?
- Jest taka rodzinna historia, że mój dziadek był pięknym mężczyzną, babcia była piękną kobietą. Przyjeżdżał z Besarabii albo z Mołdawii na przyjęcia do pałacu Potockich, później Tarnawskich w Załężu. Urzędował pomiędzy Kaukazem a Kiszyniowem, płynęła w nim krew Karaimów.

Po tych sukcesach, żywej legendzie "Jaskółki" zostawił Pan Polskę i wyjechał do Stanów?
- Dziś nad moim urodzinowym koncertem w Lublinie czuwa Archanioł Michał. Wtedy jakiś inny Archanioł przyszedł do mnie i natchnął mnie na nową drogę. Pozwolił uwierzyć w nieznane. Jestem samozwańcem, tworzyłem siebie sam. Zawsze buntowałem się przeciwko temu, co zastaliśmy w Polsce po 1945 roku. Dlaczego miałem ulegać tym, którzy kazali mi założyć szary garniturek i krawacik? W Związku Radzieckim mówiono: Po co nam tacy prorocy jak Borys? My takim rewolucjonistom poucinaliśmy łby. Jeden z reżyserów Telewizji Polskiej powiedział mi: Borys. Po moim trupie. Wkrótce potem umarł. Śpiewałem Loebla, Koftę, Gałczyńskiego i nie mogłem wystąpić w telewizji. W 1975 roku wyjechałem z Polski.

Co było dalej?
- Znalazłem się w ogromnym tyglu, gdzie człowiek jest małym ziarenkiem piasku. Pojechałem w nieznane. Zaczynałem od zera, ale miałem szczęście do ludzi. Właśnie ludziom zawdzięczam najwięcej. Już po trzech tygodniach zacząłem śpiewać. Miałem pracę przez dwa lata. Potem mogłem albo przyjmować warunki, albo decydować o nich sam. Wyjechałem na stałe. I nie przypuszczałem nigdy w życiu, że będę miał takie właśnie urodziny w Polsce, w Lublinie.

Dlaczego?
- W 2004 roku zadecydowałem, że wrócę do Polski. Skoro mam dwie matki, skoro kocham te dwie matki, to nie będę wyrzekać się swoich korzeni. Matka Ameryka pozwoliła mi być przy sobie, ale zawsze mogę zastukać do drzwi matki Polski. I tak jest do dziś. Przyjechałem do Polski, tu zamieszkałem, tu koncertuję. Na trzy miesiące wyjeżdżam do Ameryki. A tam przeszedłem od Nowego Jorku, przez Chicago, Florydę, Nevadę, Las Vegas aż do miejsca, gdzie w tej chwili jest moje gniazdo Jaskółki.

Gdzie?
- W domu mojego brata Marka. Najpierw to było duże pole, gdzie rosły drzewa awokado. I ten mój przybrany brat powiedział: W Las Vegas jest za gorąco, przyjedź. I wybudował dom. Teraz mieszkam w kanionach, 30 mil od San Diego, tam klęczę i modlę się do Opatrzności tego świata, że mam takie miejsce, że te kwiaty, kaktusy, palmy. Że mogę Bogu dziękować, że mam dom i moją miłość. A później jestem w Polsce, jadę w Bieszczady. Znowu góry, dotykam kory drzew i znów się modlę. Uwielbiam życie.

Gdzie Pan poznał Anię?
- Na turnieju tenisowym na Florydzie w 2009 roku. Ona była w sekcji golfa. Pewnego razu pomieszały się sekcje. Potem Ania zadzwoniła do mamy do Nowego Jorku i zapytała, kto to jest Stan Borys. Jak usłyszała piosenki, to poczuła, że są jej bliskie. Dziś jesteśmy razem. Nasze partnerstwo polega na zgodzie i harmonii. Byłem samotnikiem i znakomicie się z tym czułem. Z Anią już nim nie jestem. Robimy wszystko razem.

W Lublinie, 11 września będzie Pan świętował 70. urodziny. Skąd ta świetna forma fizyczna? Geny, predyspozycje, sport?
- Wywodzę się z biedy. Zawsze starałem się mało jeść, dbałem o formę. Strasznie mi imponował sport. Ćwiczyłem, pomagało mi to w śpiewie. Starałem się nie pić, nie palić, dbałem o kondycję. W Stanach nauczyłem się umiejętności odmawiania. W tej chwili uwielbiam życie. Chcę zdobywać kolejne szczyty, nie zważając na datę urodzin. Chcę zatrzymać biologię. Nauczyłem się swojego ciała, nie przesadzam w niczym. Najważniejszy jest umiar. Sztuka umiaru jest sztuką życia. Wciąż się jej uczę. Wszyscy guru, którzy uczyli mnie karate, kung fu czy tai chi mówili: Stan, ja nie jestem mistrzem, ja jestem uczniem. Mieli w sobie tyle pokory. Z kolei ci, co uczyli mnie jogi, mówili: Medytuj i bądź uczniem, nawet jeśli będą mówić do ciebie mistrzu.

Czy medytacja pozwala smakować życie?
- Pozwala otworzyć mózg na swoje myśli, pozwala pogodzić to z ciałem, pozwala wychodzić do przodu. I choć jesteśmy tylko małym ziarenkiem, które może być rozdeptane w każdej chwili, to poprzez medytację możemy je umocnić tak, by z ziarenka powstał owoc. Moimi owocami są moje piosenki. A więc muszę być ważny dla samego siebie, żeby mieć tyle siły, żeby je dobrze zaśpiewać. I kochać to, co robię.

Czyli każdy może powiedzieć sobie stop, zatrzymać się i rozpocząć nowe, zdrowe życie.
- Tak. Każdy ma taką szansę. Bo w życiu nie ma rzeczy niemożliwych. W każdym momencie można odłożyć pilota i telewizję na bok i zacząć ćwiczyć, zmienić się.

Nie ma rzeczy niemożliwych?
- Nie ma. Śpiewałem dla osób niepełnosprawnych. Ci co mogli stać, stali. W drugim rzędzie byli ludzie na wózkach. I jeden z chłopców powiedział mi, że poprosił lekarza, żeby mu pomógł umrzeć. Że wie, że są takie zastrzyki, że można zasnąć. Miał jedenaście lat i nie chciał już żyć.

Co Pan na to?
- Poprosiłem, żeby wniesiono go na wózku na scenę. I powiedziałem: Zaśpiewam ci piosenkę "Szukam przyjaciela". Powiedziałem: Nie wolno tak myśleć. Po piosence poprosił o mikrofon. Mówił z trudem. I wyszeptał: Dziękuję. Teraz chcę żyć. Spotkałem go niedawno. Podał mi rękę.

Czytaj e-wydanie »

Zaplanuj wolny czas - koncerty, kluby, kino, wystawy, sport

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny