Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Solidarność - początek: Wszyscy marzyliśmy wtedy o wolności

Janka Werpachowska
Spotkanie po latach. Stoją (od lewej): na pierwszym planie – Małgorzata Nagórska-Wróblewska i Dorota Wiszowata, z tyłu Janusz Smaczny i Roman Wilk.
Spotkanie po latach. Stoją (od lewej): na pierwszym planie – Małgorzata Nagórska-Wróblewska i Dorota Wiszowata, z tyłu Janusz Smaczny i Roman Wilk. Fot. Wojciech Wojtkielewicz
Nasza Solidarność to było dużo więcej, niż zwykły związek zawodowy, walczący o podwyżki i rozdający karpia na wigilię. Nasza Solidarność to był ruch dający nam wszystkim nadzieję na zmiany.

Spotkaliśmy się w Instytucie Pamięci Narodowej w Białymstoku. Zaprosił nas tu dyrektor Cezary Kuklo, żeby "w gronie znajomych i przyjaciół, w gronie ludzi solidarnych" porozmawiać o wydarzeniach sprzed trzydziestu lat, powspominać, spojrzeć na tamte czasy z dystansu.

A ja kilkoro swoich znajomych poprosiłam, żeby opowiedzieli, jak żyło im się w sierpniu 1980 roku. Żeby przypomnieli sobie, co ich wtedy cieszyło, a co irytowało. Żeby spróbowali zapomnieć o doświadczeniach i wiedzy nabytej przez ostatnie 30 lat i z takim nieświadomym wszystkiego co zaszło umysłem, powiedzieli, na co liczyli wtedy, w sierpniu i wrześniu 1980 roku, jakiego finału tego wielkiego zrywu się spodziewali.

Roman Wilk: przegonić czerwonego

W 1980 roku miałem 32 lata, żonę i dwóch synów. Starszy miał osiem lat, młodszy siedem. Już mieliśmy swoje mieszkanie, ale jeszcze kilka lat wcześniej, z dwójką maleńkich dzieci wynajmowaliśmy siedmiometrowy pokoik u znajomego. Można sobie wyobrazić, jak nam się tam żyło, bo ten kolega mieszkał w drugim pokoiku, też z żoną i dziećmi. To dopiero była szkoła tolerancji, cierpliwości, zawierania kompromisów.

Pracowałem w Biazecie - nareszcie w jednym miejscu, bo wcześniej przez kilka lat moja praca związana była z ciągłymi zmianami adresu. Firma warszawska, w której byłem zatrudniony, przerzucała mnie z jednego miasteczka do drugiego po całym województwie. Można więc powiedzieć, że 1980 rok to w życiu mojej rodziny okres stabilizacji, bo to i mieszkanie własne, i praca w jednym, ważnym wtedy zakładzie.

Ale czułem, że coś jest nie tak. Że atmosfera w kraju jest taka, że coś się musi zmienić. Że uczciwy człowiek już dłużej nie może udawać, że jest wszystko w porządku. I nawet choćbym nie wiem jak starał się wyłączyć, zamknąć się w jakiejś własnej rzeczywistości, to nie mogłem uciec od tej, która mnie otaczała.

Nie będę tu opowiadał o tym, co wszyscy dobrze znają - o problemach z zaopatrzeniem domu i rodziny w podstawowe artykuły. Mnie bardziej doskwierało poczucie beznadziejności. Miałem wrażenie, że stoję pod ścianą i już nie da się zrobić ani kroku dalej.

Kiedy trwały wydarzenia na Wybrzeżu, podpisywano porozumienia, a potem i u nas zaczęły wyrastać jedna po drugiej komisje zakładowe Solidarności, nie wahałem się ani chwili. A czego oczekiwałem? Zmian, po prostu zmian, a najważniejsza wśród nich, to wolność słowa. Podobne pytanie zadał mi jesienią 1981 roku włoski działacz związkowy. A ja odpowiedziałem: Wierzę, że w najbliższych wyborach pogonimy czerwonego.

Dorota Wiszowata: Najbardziej mi dokuczał drobny druk

Miałam wtedy 35 lat. Byłam aktorką w Białostockim Teatrze Lalek. Samotnie wychowywałam syna. We wrześniu poszedł do II klasy ogólniaka. Jak wszystkich, do pasji doprowadzały mnie problemy z kupnem czegokolwiek: jedzenia, papieru toaletowego, butów, rajstop, środków higieny osobistej, mydła. Musiałam dziecku zapewnić chociaż niezbędne minimum, a łatwo nie było.

Ale nie to było najważniejsze, chociaż wszystko spoczywało na moich barkach. Jakimiś kanałami docierały do mnie wydawnictwa podziemne, tzw. bibuła. Namiętnie czytałam wszystko co mi wpadło w ręce. A jakość tego była straszna, nie do opisania. Malutki druk, nieraz w połowie nieczytelny. To była wielka niedogodność.

Kiedy w Białymstoku rodziła się Solidarność, od razu się zaangażowałam w działalność. W obu tutejszych teatrach związek powstał późno, ale ja dużo wcześniej występowałam na wiecach, na uroczystościach - na przykład podczas święcenia sztandarów - i deklamowałam poezję patriotyczną. Często towarzyszył mi kolega z Teatru Dramatycznego, Piotrek Szaliński.

Chciałam pomagać, angażowałam się w to całym sercem, bo czułam, że Solidarność da Polsce wolność. Rozumiałam to tak, że na przykład każdy z nas będzie mógł jeździć po świecie, że nasz kraj nie będzie dłużej takim wielkim więzieniem. Nie spodziewałam się wtedy, że to będą aż tak znaczące zmiany.

Janusz Smaczny: Rewolucja jeszcze za mojego życia

Miałem 27 lat i studiowałem na Politechnice Białostockiej, na wydziale architektury. Miałem żonę i dziecko. Dlatego nawet sierpień nie był dla mnie miesiącem wakacyjnym, bo przecież musiałem zarabiać na dom. Wtedy można było naprawdę bardzo dobrze zarobić w spółdzielni studenckiej. I to był właśnie mój sposób na życie.

Oczywiście śledziłem wydarzenia na Wybrzeżu, bardzo się tym interesowałem. Czułem, że studenci też muszą się w to włączyć. Dlatego już we wrześniu spotykaliśmy się z kolegami z uczelni białostockich i snuliśmy plany założenia organizacji studenckiej, która byłaby czymś innym niż Socjalistyczny Związek Studentów Polskich.

Bardzo wierzyłem, że ruch Solidarności zaowocuje wielkimi zmianami. Byłem już wtedy związany z Konfederacją Polski Niepodległej. Manifestem ideowym tej organizacji była książka Leszka Moczulskiego "Rewolucja bez rewolucji". On tam, jak wizjoner, pisał o samorządach, o wolnym rynku - o tym wszystkim, co teraz mamy.

Wtedy trudno było w to uwierzyć, ale ja byłem przekonany, że jeszcze za mojego życia dojdzie do bezkrwawej rewolucji. Może tylko nie myślałem, że nastąpi to tak szybko i że ogarnie tyle państw i narodów.

Małgorzata Nagórska-Wróblewska: Maszyna do szycia na ciężkie czasy

Miałam 25 lat, byłam panienką i właśnie w 1980 roku podjęłam pierwszą pracę. Chociaż miałam mieszkanie, to można powiedzieć, że w tamtym okresie byłam jeszcze "przy rodzicach". Zapewne dlatego problemy z zaopatrzeniem domu i rodziny w niezbędne artykuły dla mnie były wtedy marginalne.

Atmosfera w mojej rodzinie była taka, że wszyscy gorąco kibicowaliśmy robotnikom na Wybrzeżu. W domu zawsze słuchaliśmy Wolnej Europy, Głosu Ameryki. Rodzice nie ukrywali przed dziećmi faktów historycznych, niewygodnych z punktu widzenia ówczesnej władzy. Wiedziałam o Katyniu, o poznańskim czerwcu.

Pracowałam w Inspekcji Nasiennej, w Okręgowym Inspektoracie w Białymstoku. Byłam tam nowa, ale to właśnie z mojej inicjatywy zawiązała się Solidarność. I w rezultacie zostałam chyba najmłodszą w regionie przewodniczącą komisji zakładowej.

Najbardziej w tym ruchu pociągała mnie wspaniała atmosfera jedności, przyjaźni, wspólnoty - takiej właśnie ludzkiej solidarności. Mówiło się "związek zawodowy", ale każdy wiedział, że to coś więcej.

Bardzo wierzyłam, że doprowadzimy do wielkich zmian, ale jednocześnie bałam się, że to będzie bardzo ciężki do przetrwania czas. Dlatego wystałam w jakiejś gigantycznej kolejce maszynę do szycia. Bo sobie wymyśliłam, że jak nadejdzie ten czas przemian, kiedy będziemy musieli zaciskać pasa, to ja sobie będę przerabiać stare ciuchy. Nauczyłam się szyć i ta umiejętność mi się przydała, kiedy dużo później wyszłam z więzienia i nie mogłam już wrócić do swojej pracy. Razem z koleżanką szyłyśmy wtedy kurtki z madery, które ktoś woził do Związku Radzieckiego i tam sprzedawał. Ten biznes pomógł mi przetrwać rzeczywiście ciężkie czasy.

A czy marzyłam w 1980 roku, że Solidarność wpłynie na historię połowy Europy? Na pewno nie. To tylko mój tata był przekonany, że jeżeli nam się uda, to inne demoludy wezmą z nas przykład. Bardzo wierzył, że komuna musi upaść. I nie mylił się.

Teraz ja: Wałęsa podpisywał, a Węgrzy płakali

Ja też, jak moi przyjaciele z tamtych lat, byłam wtedy młoda. Też najpierw się przyglądałam powstającej Solidarności, a potem, kiedy tylko w Białymstoku nadarzyła się taka okazja, zapisałam się do niej.

Wiele szczegółów z tamtych lat zatarło się w pamięci. Ale nie zapomnę kilku sierpniowych dni 1980 roku. Mieszkałam z rodzicami. Przyjechali wtedy na wakacje moi węgierscy przyjaciele - małżeństwo 25-latków. Dziewczyna jako tako mówiła po polsku i po rosyjsku, jej mąż znał tylko węgierski. W jednym pokoju mój ojciec słuchał Wolnej Europy po polsku, w drugim Węgier - po węgiersku. Węgierka opowiadała nam, co mówi węgierska Wolna Europa i porównywaliśmy te wersje z tym, co opowiadały oficjalne publikatory.

Węgrzy się bali - narodowa trauma października`56 tkwiła w nich głęboko. Ale też byli pełni nadziei. I kiedy Wałęsa podpisywał swoim wielkim długopisem porozumienia - Węgrzy płakali i gratulowali nam zwycięstwa. Może czuli, że ta fala dotrze i do Budapesztu.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny