Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sokrat Janowicz: Do Krynek nikt nie wraca

Janka Werpachowska
Sokrat Janowicz
Sokrat Janowicz
Ludzie kołchozy pamiętali, bo tutaj przez dwa lata była sowiecka władza. Moja mama powtarzała: "Synku, tu będzie kołchoz, nie da się przy nim żyć, uciekaj do Białegostoku". Bo tam były fabryki, urzędy, sklepy - mówi Sokrat Janowicz.

Skończyła się pierwsza dekada trzeciego tysiąclecia. Pan skończy wkrótce 75 lat. Porozmawiajmy o czasie - zjawisku, które frapowało ludzkość od zawsze. Nawet dzisiaj jesteśmy skłonni przypisywać mu jakieś magiczne znaczenie.

Sokrat Janowicz: Magia czasu, moim zdaniem, to sprzeczność między zamiarami a rezultatem. Nigdy nie wychodziło mi w życiu tak, jak chciałem. Zawsze pojawiał się ten czynnik czasu, który kierował mnie na zupełnie inne obszary.

Trudno uwierzyć, że tak było. Co innego mógłby robić Sokrat Janowicz, niż pisać?

- Mógłby być na przykład dobrym szewcem, jak mój ojciec. Przecież kiedy wyjeżdżałem z Krynek do Białegostoku, do technikum elektrycznego, to ostatnią rzeczą o jakiej myślałem ja i moi rodzice było to, że zostanę pisarzem. Ja marzyłem, żeby być elektromonterem. Bardzo mi imponowali mężczyźni wspinający się na słupy elektryczne, manipulujący przy przewodach, którymi płynął prąd. Dlatego wybrałem technikum elektryczne. Nie wiedziałem tylko, że aby zostać elektromonterem, trzeba znać matematykę. No, ale jakoś to technikum skończyłem. W szkole młodzież uprawiała różne sporty. Ja wymarzyłem sobie, że będę bokserem. Treningi, sparringi - wszystko mi się podobało. I może zostałbym bokserem, gdyby nie przebieg pierwszej prawdziwej walki w ringu. Przeciwnik złamał mi nos. "O nie. To nie dla mnie" - powiedziałem sobie. Modne było szybownictwo, białostocki Aeroklub zapraszał chętną młodzież. Postanowiłem więc, że będę lotnikiem. Szybowce wynosił w powietrze staroświecki samolot, popularnie nazywany kukuruźnikiem. Coś się stało, jakaś awaria - już byliśmy z instruktorem wysoko, kiedy lina się zerwała a szybowiec runął w dół. Cudem tylko uszliśmy z życiem. No cóż, to chyba jasne, dlaczego i z tych marzeń zrezygnowałem.

Myśli Pan, że to były jakieś znaki? Że jakiś demiurg dawał Panu czas na lepsze zaplanowanie przyszłości?

- Nie wiem. Może. Jeżeli tak, to złośliwy demiurg. Bo wciąż okazywało się, że nie ma dla moich planów dobrego czasu. Zawsze coś stawało na przeszkodzie. Zawsze były to czynniki zupełnie niezależne ode mnie. Bo w końcu wymyśliłem karierę dla siebie: wojsko. Ale i tu mnie nie przyjęli. Bo jąkałem się. To był skutek szoku - podczas wojny byłem małym dzieckiem i w trakcie nalotu przeżyłem tak wielki lęk, że pozostało mi po nim jąkanie się. A do wojska jąkał nie brali. "Zostaniecie porucznikiem na przykład. I co? Zanim wydacie rozkaz na polu walki, to wojna się skończy" - usłyszałem.

Gdyby udało się Panu zrealizować którąś z tych "ścieżek kariery": boksera, lotnika czy zawodowego żołnierza, wtedy nie byłoby Sokrata Janowicza - literata.

- Może by nie było. Ale kto wie, czy ja nie byłbym bardziej szczęśliwym człowiekiem. Do dziś usiłuję sobą kierować - i nie wychodzi. Nawet kiedy w swoim nieprzeczuwaniu zostałem literatem, to efekt jest taki, jak to określiła moja żona: "Im więcej sławy, tym gorzej dla ciebie". Bo ludzie nie lubią tych wybijających się. To jest znana prawda.

Ale jest też na pewno wielu takich, którzy chcą się ogrzać przy kimś, kogo otacza blask sławy.

- Bardzo wielu. Przy mnie już tylu się ogrzało i tylu się grzeje, że to w końcu doprowadza mnie do cichej rozpaczy. Bo bardzo często traktują mnie jak taką monetę wymienną. Ostatnio miałem wizyty różnych inteligentnych ludzi, ale niestety, nieutalentowanych. Bo jest takich dużo. Razem ze mną kończyli studia ludzie wybitnie niezdolni. Pamiętam kolegę, który napisał pracę magisterską na 250 stron. A promotor, który znał jego możliwości, powiedział: "Niech pan skróci to gówno do 60 stron, ja nie mam czasu tyle czytać".

A o czym była Pana praca magisterska?

- Napisałem rozprawę o funkcjonowaniu literatury białoruskiej w świadomości Polaków. To był 1973 rok, bo ja się trochę wlokłem za innymi. Najpierw skończyłem Studium Nauczycielskie, a potem studiowałem filozofię na trzyletnim studium marksizmu i leninizmu przy Szkole Głównej Nauk Społecznych. Śmiesznie to brzmi, ale tam dowiedziałem się o takich postaciach, jak Schopenhauer czy Kant.

W tamtych czasach wydawano w Polsce bardzo dużo literatury radzieckiej - w tym również białoruskiej. Podczas obrony pracy doszło wręcz do awantury pomiędzy recenzentem, którym był nieżyjący już profesor Białokozowicz z Polskiej Akademii Nauk a jednym z członków komisji - jego nazwiska już nie pamiętam. Zaczęli się sprzeczać na temat postawionych przeze mnie tez. Zapomnieli o mnie, tylko gryźli się między sobą. Trwało to może ze dwie godziny.

Przewodnicząca komisji w końcu im przerwała: "Panowie, ale jak ocenimy pracę magistranta Janowicza?". Oni oprzytomnieli, ale zanim w pełni odzyskali poczucie rzeczywistości, pani profesor oznajmiła: "Bo ja proponuję piątkę". Panowie ochoczo przytaknęli. I było po obronie.
To był mój sukces, to magisterium. Bo wtedy w białostockich mediach naprawdę prawie nikt nie miał prawdziwych studiów. Niektórzy nawet matury mieli partyjne, wydane na rozkaz. Gdybym siedział cicho, nie wychylał się, w myśl zasady: "Siedź na dupie, nie podskakuj i potakuj", to byłoby dobrze. Ale ja zacząłem się wybijać - w publicystę, w dziennikarskich tekstach. I to mnie zgubiło. Dyplom, potem u schyłku lat 70. pierwsze książki - po białorusku i po polsku - tego było za wiele. Jeszcze w 1970 roku zostałem wyrzucony z "Niwy".

Za co?

- To było tak. Był taki dziennikarz i pisarz Aleksander Omilianowicz. Nie wiedziałem wtedy o tym, że kiedyś był oficerem Urzędu Bezpieczeństwa. I on napisał prawie dziesięciostronicową recenzję o tym, jakim to ja jestem wrogiem ludu pracującego miast i wsi. Dopiero po latach zobaczyłem ten dokument. Może właśnie ten donos wykorzystano wtedy przeciwko mnie, czort wie. Nie dochodziłem tego. Ale rzecz w tym, że w 1970 roku ja zachowałem się brzydko wobec Urzędu Bezpieczeństwa - odmówiłem współpracy. I tego, jak przypuszczam, mi nie darowano. Aż do dzisiaj znajdują się jacyś komsomolcy, którzy próbują mi coś przyszyć. Ja na nich się nie gniewam, rozumiem, że chcą na mnie zarobić. Nie będą się czepiać jakiegoś zera, a czepiać się Janowicza - to już jest coś.

Jak długo pracował Pan w "Niwie"?

- Od 1956 do 1970 roku. 14 lat. I od kiedy zostałem zwolniony "za wrogi stosunek", to już nigdy nie mogłem znaleźć żadnej pracy. Argumenty były bardzo dziwne. Starałem się i w firmach rzemieślniczych, bo przecież byłem elektrykiem, i w dyrekcji aptek.

A w innych redakcjach?

- A tak, w redakcjach też. Bardzo miło ze mną rozmawiali: "No tak, Sokracie, jesteś bardzo interesujący, byłbyś świetny. Ale wiesz, akurat tak się składa, że nie mamy wolnych etatów. Może coś się wykluje za kilka miesięcy. Dowiaduj się".

A ja chciałabym jeszcze wrócić na chwilkę do Omilianowicza.

- On tu przyjechał gdzieś z koszalińskiego i został zatrudniony w "Niwie". Pisał teksty po polsku, a ja tłumaczyłem je na białoruski. Był bardzo miły, ciepły. Postać ciekawa, partyzant. Pisał o tym książki. I tak bardzo kochał Białorusinów. Sam nieraz tłumaczył: "Mam na imię Aleksander, a to przecież białoruskie imię. A nazwisko Omilianowicz, skąd ono się wzięło? Od Omiliana". On pochodził z okolic Augustowa, a tam była taka mieszanka: i Polacy, i Białorusini, i Litwini. I to nazwisko rzeczywiście było białoruskobrzmiące. Omilianowicz na dobre oszalał dopiero po tym, kiedy się wcisnął do pracy w "Gazecie Bialostockiej". Poczuł się ważny. Cały czas coś robił dla SB.

Czy Pan kiedykolwiek rozmawiał z nim na temat tego paszkwilu, który wysmażył na Pana temat do bezpieki?

- On już wtedy nie dopuszczał do takich rozmów. Zachowywał się ordynarnie. Raz spróbowałem z nim porozmawiać, to zareagował: "Odp...l się, gnoju jeden". Potem pojawił się w Białymstoku Klemens Krzyżagórski z Wrocławia i został naczelnym Kontrastów. Za jego czasów to było bardzo dobre pismo. On nie bał się ze mną współpracować. Pierwszy esej, jaki u niego opublikowałem, miał tytuł "Po drodze nam było do miasta".

Ten tytuł przywołał w mojej pamięci piękną opowieść o Pańskiej drodze do miasta. Możemy się jeszcze cofnąć w czasie, żeby przypomnieć, jak się jeździło z Krynek do Białegostoku?

- Początek lat 50. to był okres, kiedy wszyscy stąd uciekali do miasta. Za chlebem. Tutaj nie było nic. Powstawał kołchoz, którego bali się wszyscy. Najgorsza praca w mieście dawała poczucie stabilizacji. Moi rodacy z Krynek mieli straszny kompleks. Kompleks tego, że są Białorusinami. Wstydzili się tego. W tamtych czasach do Białegostoku jeździł jeden autobus rano. A potem wieczorem jeden z Białegostoku do Krynek. Tłok był w nim okropny. To ja znalazłem sposób, żeby wokół mnie było chociaż trochę luzu, żeby dało się oddychać. Zaczynałem po prostu rozmowę z kimś - po białorusku. Głośno. Odsuwali się ode mnie jak oparzeni.

2011 rok jest ważny w Pana życiu. Skończy Pan 75 lat. Słyszałam, że szykuje się uroczysty jubileusz Sokrata Janowicza.

- Jeszcze do mnie nie dotarły żadne oficjalne sygnały. Zresztą, czy urzędnicy kiedykolwiek cokolwiek dobrze zorganizowali? Był u mnie niedawno jeden pan z Białegostoku i powiedział, że chce zredagować książkę - Dzieła wybrane Sokrata Janowicza. Aż się spociłem z wrażenia. Stwierdził, że zna moją twórczość na wylot. Myślę, że będzie wielu takich, którzy zechcą na mnie zarobić. Kręcą się przy różnych instytucjach, słuchają, co w trawie piszczy i polują na zlecenia.

A czym dla Pana jest te 75 lat?

- Siedzi przed panią taki siedemdziesię-ciopięciolatek, który się zastanawia, co mnie jeszcze czeka w życiu, jakie chytrostki ktoś szykuje. Bo naprawdę, ciągle spotykam ludzi, którzy chcą na mnie zarobić. Ja im nie żałuję, nawet ich rozumiem, bo sam kiedyś taki byłem. Ale mnie już to nudzi.

Na początku naszej rozmowy powiedział Pan, że czas zawsze działał przeciwko Panu. Czy dzisiaj, kiedy myśli Pan o swoim życiu, coś by Pan w nim zmienił, gdyby można było cofnąć czas?

- Nie rozpatruję swojego życia w taki sposób. Bo nawet kiedy coś osiągnąłem wbrew swoim marzeniom, to i tak w rezultacie obróciło się to na dobre. Skończyłem technikum elektryczne i dzięki temu całą instalację w swoim domu zrobiłem sam. To się liczy. Ukończyłem studium nauczycielskie z języka białoruskiego - to też dobrze. Bo dzięki tym studiom dowiedziałem się, że istnieje coś takiego, jak literatura białoruska, wcześniej o tym nie wiedziałem. Te studia marksistowsko-leninowskie też mi dużo dały. Poznałem wielkich europejskich filozofów, ekonomistów. To bardzo ważne. A potem zdałem na polonistykę i dowiedziałem się, że literatura polska jest wielka. W technikum elektrycznym miałem jedną lekcję języka polskiego tygodniowo. Uczył mnie wspaniały polonista, prawdziwy inteligent, pan Troczewski. Deklamował nam wiersze, zarażał, jak mógł, miłością do literatury. Ale co on mógł zrobić podczas 45 minut tygodniowo? Gramatyka nie istniała w technikum w ogóle.

Jak się panu udało zdać egzamin na polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim? Musiał Pan niemal od postaw przygotowywać się do niego. Sam Pan sobie z tym poradził?

- Poszedłem do biblioteki na Kilińskiego. Pani przyniosła mi kilka książek, między innymi i gramatykę. Cały miesiąc się uczyłem - w parku przy Pałacu Branickich.

Był Pan świadkiem wielu zmian - i o charakterze przełomowym, i spokojniejszych, ale nieuchronnych, rozciągniętych w czasie procesów. Jak dzisiaj, z perspektywy czasu ocenia Pan to wszystko? Czy Pańskim zdaniem świat zmienia się na lepsze, czy wręcz przeciwnie?

- Gdyby nie nastąpił przełom czasu historycznego, gdyby nie nastąpił exodus młodzieży z Krynek na przełomie lat 40. i 50. minionego wieku, gdyby nie dokonała się ta rewolucja, którą ja nazywam upadkiem cywilizacji chłopskiej i dominacją cywilizacji miejskiej, to ja bym prawdopodobnie nie został zagarnięty tą falą exodusu. Prawdopodobnie nie potrzebowałbym tego Białegostoku, technikum elektrycznego i wszystkiego, co spotkało mnie później. Pewnie zostałbym dobrym uczniem swojego ojca. Czyli szewcem. Nie byłoby źle, bo mój ojciec miał tu małą fabryczkę, zatrudniał pracowników, uczniów. To był burżuj. Jak przyjeżdżało UB na rewizje - a naprawdę, żeby grabić, to tak właśnie nazywali mojego ojca. Burżuj to był najgorszy wtedy epitet.

Białystok był dla mnie takimi większymi Krynkami, bo mentalnie to było miasteczko. Na początku mieszkałem w samym centrum, przy ulicy Zamenhofa. Po wodę chodziło się do studni. Na podwórku był drewniany wychodek. Paliło się w piecach węglem albo drewnem. Wszystko tak jak w Krynkach. Mieszkałem w wielu miejscach, bo ciągle podnoszono czynsz, szukałem tańszych stancji. Znajdowałem: przy ulicach Smolnej, Skorupskiej, Sobieskiego, Starobojarskiej, Rabińskiej, Śledziowej, Łowickiej.

Wielu z tych miejsc, które Pan wymienił, już nie ma.

- Tak, nie ma. Białystok teraz stał się dla mnie obcym miastem. Przede wszystkim z powodu ruchu. Prawie nie widać ludzi na chodnikach. Wszyscy jeżdżą w autach.

A społeczeństwo? Ono też się chyba zmienia.

- Przez trzy lata wykładałem w Wyższej Szkole Administracji Publicznej, jeszcze kiedy prowadziła ją pani profesor Barbara Kudrycka. Powiedziała: "Wymyśl coś". No to miałem autorski cykl wykładów pod tytułem "Społeczna rola literatury" - czyli nie o samej literaturze, ale na przykład o tym, że Jan Kochanowski pisał po polsku, bo tak chciał, ale chętnie pisał też po łacinie. Że Mickiewicz umarł w nędzy, z głodu w Konstantynopolu. Można powiedzieć, że te moje wykłady były takim odbrązawianiem literatury i literatów. Ale co zauważyłem: na moje wykłady przychodziło około pięćdziesięciu słuchaczy. To były prawie same dziewczyny. I co jeszcze zauważyłem: te panienki są w sposób naturalny bardziej inteligentne od chłopaków. A chłopcy, też w sposób naturalny, są bardziej tępi. Mój lekarz mi wyjaśnił, że w tym wieku to normalne. Chociaż nie wiem, bo jednak kobiety są lepiej wykształcone, więcej ich kończy studia.
Niestety, często nie jest to doceniane w pracy. Kobiety mogą czuć się pokrzywdzone. Ale to się niedługo zmieni. Chętnie wpędzam różnych swoich rozmówców w zdumienie, kiedy im mówię: "Słuchajcie, jeszcze nie wiecie, co nas czeka. Niedługo będzie matriarchat". Niektórzy nawet nie rozumieją, o czym mówię, ale i tak się dziwią.

A jaką rolę w Pana życiu odegrała matka? Pan często ją wspomina, przywołuje jej słowa.

- Mama była bardzo zapracowaną kobietą. Zajmowała się krawiectwem. Też, podobnie jak ojciec, miała uczennice. Ale mama lubiła czytać literaturę. W domu było kilka starych, rosyjskich książek. Poezje Lermontowa, Puszkina. Mama czytała mi głośno, niektóre z tych wierszy do dziś pamiętam. Ale to się zdarzało tylko wtedy, kiedy ojciec nie widział, bo on się gniewał, uważał, że to strata czasu.

Zanim przyjdzie matriarchat, trzeba żyć w takim systemie, jaki mamy. Jak Pan ocenia Polaków? Czy jesteśmy silną, zwartą społecznością?

- Myślę, że nie. I nie można wszystkiego zwalać na zabory. Moim zdaniem najlepszym dowodem na to, że brakuje nam poczucia więzi narodowej, takiego braterstwa łączącego obywateli jednego kraju, są funkcjonujące pogardliwe określenia: wiocha, burak. To ta polska szlacheckość daje o sobie znać.

A z drugiej strony jakieś kompleksy w stosunku do Europy. Kiedy zdarzy mi się odezwać do Polaka po białorusku, a wiem, że on doskonale rozumie, co mówię, to okazuje się, że go obrażam. "Mów do mnie po polsku, nic nie rozumiem" - słyszę słowa wypowiadane z pogardą. Ale kiedy ktoś się do niego odezwie po niemiecku lub po angielsku - nic takiego nie mówi. Najwyżej wstydzi się, że nie rozumie i że nie umie prowadzić rozmowy w tym języku. Za tę szlacheckość rozumianą jako poczucie wyższości, niczym przecież nieuzasadnione, nie lubią Polaków tutejsi Białorusini. Ale i Białorusini na Białorusi, i Litwini na Litwie, i Ukraińcy na Ukrainie. Bo w ich pamięci zapisał się obraz Polaka - pana. A z kolei sowieci im wpoili poczucie, że są chłopami i przez lata pogłębiali ten kompleks niższości.

Pan wrócił do Krynek, ale to nie jest powszechne zjawisko.

- Nikt nie wraca do Krynek. Nikt nie umie zrozumieć, dlaczego ja po pięćdziesięciu latach spędzonych w Białymstoku wróciłem do Krynek. W Krynkach nie ma pieniędzy. Nie ma możliwości ich zarabiania. W Białymstoku są większe szanse. Białystok wysysa ludzi z takich miejscowości jak Krynki. A z Białegostoku ludzie uciekają na tamtą stronę Wisły. Bo tam są jeszcze większe możliwości robienia pieniędzy. I w Krynkach, i w Białymstoku panuje kult pieniądza. O tym toczą się głównie rozmowy. Jak zarobić, jak zakombinować, jak oszukać. Samochód stał się ikoną, bożkiem, którego się czci i uwielbia. Nie Bogiem, bo przed Bogiem ludzie odczuwają lęk, drżą ze strachu. Chociaż chrześcijanie nie powinni, bo w chrześcijaństwie Bóg jest samym dobrem. Ale nasza religijność jest bardzo powierzchowna. Opowiem taką krótką anegdotkę na koniec. Kiedyś sąsiadka powiedziała: - Bóg chyba rzeczywiście jest dobry, bo pan Jezus był Polakiem. Oniemiałem. - Jak to Polakiem? - Jego matka jest Królową Polski, to kim ma być Jezus Chrystus. Jest Polakiem - odparła. Była o tym święcie przekonana. Na pewno nikt jej tego nie uczył, tak to sobie wydedukowała. Śmieszne i smutne.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny