Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sławek Wierzcholski. Wywiad z z jednym z najbardziej znanych muzyków bluesowych

Jerzy Doroszkiewicz
– Staram się być w formie. A koncerty są dynamiczne, bo mam taki charakter - mówi artysta.
– Staram się być w formie. A koncerty są dynamiczne, bo mam taki charakter - mówi artysta.
Występuje na scenie od 32 lat, gra na harmonijce, śpiewa, prowadzi audycje. 17 marca wychodzi kolejna jego płyta - Matematyka serc. To człowiek instytucja. Sławek Wierzcholski.

Ze Sławkiem Wierzcholskim, jednym z najbardziej znanych muzyków bluesowych w Polsce rozmawia Jerzy Doroszkiewicz

Granie bluesa konserwuje?

Sławek Wierzcholski: - Niewykluczone, generalnie w środowisku muzyków wszyscy mówią do siebie na ty, dopiero kiedy znacznie młodsi muzycy mówią mi pan, uświadamiam sobie swój wiek.

A ruch na scenie - pomaga utrzymać kondycję?

- Staram się być w formie. A koncerty są dynamiczne, bo mam taki charakter. Gdyby nie to, pewnie miałbym dużo kilogramów więcej. Bo przez te 32 lata przejechaliśmy ponad dwa i pół miliona kilometrów, czyli ponad 62 razy okrążyliśmy kulę ziemską wzdłuż równika.

A jak to w ogóle się stało, że 32 lata temu zdecydowałeś się w Polsce grać bluesa?

- Śpiewam o tym w utworze "Chory na bluesa", ale było to nieco później niż 14 października 1970, jak w tekście piosenki. Aż tak stary nie jestem. W audycji Marii Jurkowskiej usłyszałem duet Sonny Terry i Brownie McGhee, wywarli na mnie piorunujące wrażenie. I wtedy sam zapragnąłem tak grać. Tak jest w bluesie, że kiedy usłyszysz jakiegoś mistrza, który wywoła na tobie wrażenie, to chcesz tak jak on.

Spodziewałeś się, że staniecie się ikoną bluesa w Polsce. Kiedy zmarł Skiba, a Dżem miał kłopoty, staliście się najbardziej rozpoznawalnym zespołem w Polsce?

- To wypadkowa tego, że bardzo chcieliśmy grać. Do tego energia naszego ówczesnego menadżera. Byliśmy początkowo zdumieni, kiedy powiedział nam, że na graniu można zarabiać, a nie tylko robić to dla przyjemności. Wiedzieliśmy, że starsi koledzy z tego żyją, ale ja wtedy jeszcze studiowałem prawo w Toruniu. I nie sądziłem, że będę z tego żył, tymczasem ponad połowę życia zajmuję się tylko muzyką.

A jak wyglądało takie życie w trasie w połowie lat 80.?

- Łatwo nie było. Teraz mam apetyt, ale jak nie ma co zjeść, to się nie je. Jednak kiedy człowiek był 30 lat młodszy, brak posiłku był problemem. Za komuny - niedziela dzień święty, wszystko zamknięte, żadnych nocnych sklepów. Zostawały tylko dancingi, gdzie trzeba było płacić za wstęp, a jedzenie w nich nie zawsze było jadalne. Takich problemów było wiele, ale ważne, że się grało, koncertowało, poznawało ludzi. To przerastało nasze oczekiwania, nie wiedzieliśmy, że nasza muzyka będzie się tak podobała.

Mieliście prawdziwe fanki, które po koncertach przychodziły spotkać się z muzykami, czy bluesmani nie mają wzięcia?

- Mają, mają. To znaczy - wtedy mieli. Teraz już nie, bo nas to już nie interesuje (śmiech).

Ale nawet nie było płyt, to na czym złożyć autograf?

- Och, są inne elementy jestestwa fanki, na których można się podpisać. Nie, nie byliśmy nigdy idolami rockowymi, natomiast zdarzały się fanki oddane tej muzyce, a więc często i nam. Ale nie byliśmy tacy jak Lady Pank czy Oddział Zamknięty.

A nie zazdrościliście im tego?

- Pewnie by się chciało, ale cóż - wiedzieliśmy, że blues generuje innego rodzaju emocje i trafia do bardziej wyrobionych odbiorców, którzy nie oczekiwali przebojów, tylko muzyki jako takiej, a nie otoczki i rock and rollowego stylu życia.

I w pewnym momencie z idola stałeś się mentorem. Napisałeś podręcznik, trafiłeś do radia, telewizji.

- Zacząłem drążyć temat harmonijki, wtedy nie było podręczników ani internetu. Książki z USA były bardzo drogie i po angielsku. Sam napisałem dwie i myślę, że przyczyniły się do wzrostu zainteresowania harmonijką. Ktoś z telewizji powiedział, że żartobliwie, ale konkretnie potrafię przekazać wiedzę i zaproponował mi program.

I tak z muzyka stałeś się też dziennikarzem muzycznym.

- Jestem gadułą, lubię opowiadać o tym co mnie interesuje. Występów w radiu też nie planowałem. Zaczęło się od czytania moich tłumaczeń książki o bluesie, potem pograłem na harmonijce, zapowiedziałem płytę i tak się zaczęło. Później zmarła Maria Jurkowska, moja mentorka i wtedy przez kilka lat poprowadziłem około 2,5 tysiąca audycji w Trójce.

A jak to było z piciem w trasach? Pamiętam takie Jesienie z Bluesem, kiedy muzycy spadali ze sceny w białostockiej Famie.

- Na szczęście będąc w tak niebezpiecznym biznesie jak show biznes nie miałem problemu z alkoholem, i mogę po koncercie wypić kilka piw. Może dlatego, że zgodnie z moją żelazną zasadą nigdy nie piłem rano. Raz mi się zdarzyło, Jarek Tioskow z Kasy Chorych zaproponował mi piwo, ale dziękuję mu za to. Kiedyś wypiłem wódkę niewiadomego pochodzenia i to w Golubiu-Dobrzyniu - rodzinnym mieście Skiby. Chcieli kultywować o nim pamięć, zaprosili jego ojca, Kasę Chorych i Nocną Zmianę Bluesa. I ktoś mnie poczęstował czymś podejrzanym. Nie wypiłem dużo, ale następnego dnia umierałem. I Jarek powiedział - piwo pomoże ci. No i pomogło.

W środowisku bluesowym to chyba nie jest regułą?

- No tak. To tajemnica poliszynela, kto ma tego typu problemy, że nie może zagrać dobrego koncertu, bo już jest pijany. U nas tego problemu nigdy nie było, ale po koncertach nie jesteśmy abstynentami.

A narkotyki? Blues zaczął być popularny w Polsce w momencie kinowej premiery "Hair". Pojawili się nowi hipisi i kompot - polska heroina.

- To mnie zupełnie nie interesowało. Kiedy byłem w Stanach, spróbowałem zapalić trawę (marihuana), głupkowaty śmiech, który po tym ogarnia, to nie dla mnie. Nigdy mnie nie ciągnęło. Dziwię się tym, którzy robią z tego ideologię - jakieś hasło "uwolnić konopie". Tak jakby możliwość palenia marihuany była czymś ważniejszym od wolności. O mocnych narkotykach w ogóle nie mówię, ale znamy przykłady z lat 80., że paru kolegom na dobre to nie wyszło. To chyba w ogóle specyfika środowiska muzycznego. W pewien sposób to rozumiem. Jeżeli ktoś jest gwiazdą, schodzi ze sceny i potrzebuje adrenalinę powstrzymać, to próbuje - a to coś powąchać albo czegoś innego. Ja także przeżywam potężne emocje na scenie, kiedy jest kilka bisów i publiczność naprawdę rozgrzana, ale jakoś potrafię wyhamować bez wspomagaczy. Takie problemy są właściwsze młodym ludziom, po 50. trudno chyba się świadomie uzależnić.

A od tatuowania można się uzależnić?

- Z pewnością. Można albo wcale nie mieć tatuaży, albo jeden, albo dużo. Nie ma, że się zrobi dwa. Jak się zrobi dwa, będą kolejne.

Ty ile ich masz?

- Kilkanaście, ale musiałem przestać, bo w pewnym okresie zostałem krwiodawcą, co obiecywałem sobie przed laty i w 2000 roku zacząłem oddawać krew. Kiedyś leżałem w szpitalu ciężko chory, na hematologii, jak wielu chorych robiłem sobie obietnice. Teraz jestem bliski zdobycia nawet odznaki krwiodawcy.

Jakie więc najważniejsze tatuaże sobie zostawiłeś?

- To lekki kicz, bo tatuaż sam w sobie jest kiczem. Serce przebite mieczem boleści i szarfa z napisem "blues". I starczyłoby. To na lewym ramieniu, a na prawym mam nuty utworu "Chory na bluesa". Pierwsze cztery takty, jeżeli z wiekiem zdziadzieję tak, że będę zapominał, to spojrzę na nie i sobie przypomnę. Oczywiście żartuję, bo to jest bardzo prosty utwór. Wytatuowałem go sobie trochę dla żartu, a trochę żeby mieć inny wzór niż wszyscy. Na pewno nikt poza mną nie wytatuował sobie nut "Chorego na bluesa".

Ty jesteś "chory na bluesa", a czy wielu jest sławnych ludzi, o których nawet nie wiemy że też są tak samo "chorzy"?

- Jasne. Są goście, którzy zaczynali od bluesa, słuchają go, a nie są z tego szeroko znani. Na przykład Bruce Willis, gwiazdor kina akcji. Zaczynał karierę w show biznesie jako muzyk, wokalista, harmonijkarz. Kilka lat temu przyjechał do Polski, bo zakupić udziały w jednej z marek wódki. Na zamkniętej imprezie dla pracowników i paru celebrytów grała Nocna Zmiana Bluesa i Willis nawet dostał od firmy moją harmonijkę z wygrawerowanym stosownym napisem, za którą do dziś mi nie zwrócili pieniędzy (śmiech). Miałem przy sobie płytę Willisa. Chciałem do niego podejść, murzyński ochroniarz 180 kg nawet mnie przepuścił, ale tylko po autograf, zabronił z nim rozmawiać. Oczywiście od razu go zapytałem: - słyszałeś, jak graliśmy? A Willis: - yhy. A zagrałbyś z nami? - yhy. A podobało ci się? - yhy. No to podpisz. I taka była moja rozmowa z Willisem. Może coś miał z gardłem, w każdym bądź razie był bardzo lakoniczny. Teraz, po latach już tego tak nie przeżywam. Kiedy w 1986 roku B.B. King wziął gitarę naszego gitarzysty i zagrał kilka dźwięków, to było przeżycie. Dla młodego zespołu to ważne, teraz wiem że takie gesty są miłe, ale nie mają większego znaczenia.

Po tych 32 latach postanowiłeś trochę od bluesa odejść i nagrałeś solową płytę w zupełnie innym klimacie. To koniec choroby?

- W żadnym wypadku. Jestem nie tylko wykonawcą, ale i słuchaczem bluesa. Obserwuję jak się zmienia i ja też się zmieniam. Zresztą już wcześniej kombinowałem z bluesem.

To jak można określić "Matematykę serc"?

- To crossover blues - wykraczający poza granice bluesa. To sprawa aranżacji, użycia instrumentów klawiszowych, saksofonów. Jestem przekonany, że to płyta bluesowa, choć ten blues nie jest tak ostentacyjnie okazany. Przez wiele lat blues to było tylko shuffle jak w "Sweet Home Chicago" a tu mamy różnorodne rytmy - nawet karaibskie.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny