Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Skazany zrzucił pętlę i uciekł od stryczka

Alicja Zielińska
Ojciec przed naszym domem na Fabrycznej 80. Na dole znajdowała się garbarnia.
Ojciec przed naszym domem na Fabrycznej 80. Na dole znajdowała się garbarnia.
Gestapowcy zarzucili ojcu pętlę na szyję. Jeszcze chwila i by nie żył. Ale ojciec jakimś cudem wykorzystał zamieszanie, zrzucił sznur i skoczył w bok. Uratował się.

A potem dyrektor garbarni, chociaż też Niemiec, osobiście wstawił się za ojcem u komendanta gestapo, by darowano mu życie. Do dzisiaj pamiętam, jak rodzice byli mu wdzięczni. To był porządny i dobry człowiek - mówi Czesław Grygorowicz.

- Mieliśmy duży, ładny dom, z piętrem przy ulicy Fabrycznej. Jak do Białegostoku weszli Niemcy, to właśnie w tym budynku, na dole umieszczono garbarnię, a my mieszkaliśmy na górze - opowiada Czesław Grygorowicz. - W podwórzu znajdował się skład kory dębowej i sosnowej. Sosnowa była na miękkie skóry, a dębowa na grubsze skóry. Znajdowały się tu też produkty potrzebne do wyrobu skór.

Dyrekcja garbarni mieściła się przy ul. Wąskiej. Dyrektorem był Niemiec Pech. Kulturalny człowiek, grał na fortepianie, przyjemny do wszystkich. W kierownictwie byli jeszcze Glindało i Pikurys, też Niemcy, mieszkający od lat w Białymstoku, mieli polskie obywatelstwo. Dobrzy to byli ludzie, szanowali robotników. A i robotnicy dobrze się o nich wyrażali.

Pamiętam tamten moment doskonale. To było w 1943 r., miałem 12 lat. Ojca wysłano do Pikurysa, żeby zrobił zakwasy. Ojciec był świetnym fachowcem, w garbarni pracował od 13 roku życia. Znał się na produkcji skór jak mało kto. Tego dnia już wychodził z garbarni, ale zobaczył, leżały skóry. Nikogo w pobliżu, więc skorzystał z okazji, opasał się jedną, niedużą, taką na trzy podeszwy. Była wojna, ludzie musieli sobie jakoś radzić, podciągali więc skóry, żeby sprzedać i mieć pieniądze na życie.

Ledwie ojciec wyszedł na ulicę, a tu od razu podjechał samochód z Warszawskiej. Czterech gestapowców wypadło, ojca do samochodu i powieźli. Za kradzież kara była jedna - stryczek.

Wyrok miał być pokazowy. Na terenie garbarni na Wąskiej 15 wybudowano szubienicę, zgoniono ludzi, przywieziono ojca, założono pętlę. Ojciec powiedział: do widzenia, chłopcy. I naraz jakieś olśnienie - jak potem opowiadał - musi coś zrobić, bo to już koniec.

Niewiele myśląc, zrzucił pętlę i skoczył w bok, gdzie stały gęsiory z odczynnikami. Przeskoczył płot, trzy metry wysokości płot sięgał, ale odbił się. W takiej chwili człowiek jest zdolny do nadludzkich czynów. Niemcy zaczęli strzelać, trafili ojca w rękę. Jeden powiedział: już po nim, zaraz go znajdziemy. Kula jednak trafiła w łokieć i ojciec mógł dalej uciekać.
Udało się, dotarł na Chmielną, schował się do tunelu pod torami. Przeszedł na pole, a wieczorem przedostał się na cmentarz na Pietraszach. Na jednym z grobowców zobaczył poluzowaną płytę, wszedł do środka. Było zimno, więc zdjął wieko z trumny i położył się w nim spać.

Na cmentarzu farnym grabarzami byli dwaj stryjeczni bracia ojca. I oni znaleźli ojca w tym grobowcu. Ale wiadomo, do domu nie mógł wrócić, więc oni przyszli do mamy, uspokoili, że ojciec żyje, potrzebne tylko ciepłe ubranie. Mama dała jesionkę, zapakowała jedzenie, i jeszcze butelkę bimbru na rozgrzewkę.

Ojciec ukrywał się miesiąc. Po tygodniu zaczął przychodzić do domu, ale tylko w nocy. Baliśmy się wszyscy bardzo, bo w naszym domu zakwaterowano Ukraińca z żoną i dzieckiem. Rodzice nie mieli do nich zaufania i słusznie, ten Ukrainiec, jak się szybko przekonaliśmy, był szpiclem, donosił Niemcom na Polaków. No, ale jakoś nie udało mu się wyszpiegować ojca.

W tej niezwykłej historii był jeszcze jeden ciekawy moment. Otóż po jakimś czasie robotnicy upomnieli się o ojca. Do dyrektora poszli wtedy Józef Bałdysz (mieszkał na Smolnej), Aleksander Oracz z Wąskiej (teraz to Błękitna) i Jan Szóstko z Kapralskiej, który tę delegację zorganizował. Poszli do dyrektora Pecha ze skargą, że produkcja się wali, nie ma Józefa, oni sami nie poradzą sobie. Mieli odwagę, ale i pewność, że nie poniosą za to żadnych konsekwencji.

Pech wysłuchał, przyznał rację i pojechał do gestapo. Tam od komendanta uzyskał zaświadczenie, że hitlerowcy nic już nie będą mieli do ojca, niech spokojnie wraca do roboty. A karę ma mu wymierzyć sama dyrekcja. Miało to być 25 razów gumą. I tu znowu dyrektor okazał swoje wielkie serce.

Chłostę tak chytrze zorganizował, że robotnicy stali na podwórzu, a ojcu kazano przyjść na portiernię. Dyrektor nachylił się do ojca i powiedział: krzycz, ile sił, a potem się nie ruszaj. No i tak było. Ojca uderzono może ze trzy razy, a resztę razów po ławce. Następnie wyniesiono niby nieprzytomnego na zewnątrz i zlano wodą. Po pół godzinie posadzili ojca i to był koniec kary, ojciec zaczął normalnie przychodzić do roboty.

Czytaj e-wydanie »

Nieruchomości z Twojego regionu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny