Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Simona Kossak, Puszcza Białowieska i Lech Wilczek. Dziedzinka stała się ich domem

Janka Werpachowska
wydał właśnie album-biografię "Spotkanie z Simoną Kossak", swoisty hołd złożony swojej wieloletniej partnerce życiowej
wydał właśnie album-biografię "Spotkanie z Simoną Kossak", swoisty hołd złożony swojej wieloletniej partnerce życiowej Wojciech Wojtkielewicz
Simona Kossak z rodu malarzy Kossaków porzuciła Kraków i zamieszkała w Białowieży. Lech Wilczek opuścił Warszawę, bo też zakochał się w Puszczy Białowieskiej. Przypadek sprawił, że się spotkali. W puszczańskiej leśniczówce Dziedzince przeżyli razem 35 lat. W 2007 roku Simona Kossak zmarła.

Kurier Poranny: W jakich okolicznościach poznał Pan Simonę Kossak?

Lech Wilczek: Pierwszy raz zobaczyłem ją w gabinecie dyrektora Białowieskiego Parku Narodowego. Miałem wynająć od dyrekcji BPN-u całą leśniczówkę Dziedzinkę, wszystko było już załatwione i zaklepane. Dostałem list, w którym dyrektor zapraszał mnie do siebie w pilnej sprawie, związanej z Dziedzinką. Wchodzę, siedzi jakieś dziewczę długowłose, uśmiechnięte, z miną trochę zawadiacką, a trochę niepewną. I dyrektor mówi do mnie: Mam dla pana sąsiadkę na Dziedzinkę, co pan na to? Jako urodzony feminista - chociaż nie planowałem sobie nikogo na Dziedzinkę - nie mogłem odmówić.

Kiedy to było?

- Chyba w 1972 roku. Simona była świeżo po obronie pracy magisterskiej na temat głosów ryb. Też oryginalne zagadnienie sobie wybrała, prawda? Simona chciała się jak najszybciej usamodzielnić. Marzyła o pracy w Tatrach, bo bardzo kochała góry. Niestety, nic nie było. W perspektywie dwóch lat mogła coś dostać w Bieszczadach. Dowiedziała się, że jest wolny etat w Zakładzie Badania Saków Polskiej Akademii Nauk w Białowieży. Trzeba się było spieszyć. Mama zafundowała jej bilet lotniczy z Krakowa do Warszawy, dalej podróżowała już pociągiem. I tak znaleźliśmy się w tym samym czasie w gabinecie dyrektora parku.

Cudowny przypadek, który zadecydował o całym Waszym życiu.

- Jakieś pasmo przypadków, można powiedzieć. Simona pierwszy raz usłyszała o mnie jako szesnastolatka. Czytała książkę, kiedy mama ją zawołała: Simona, chodź szybko! Zobacz, to byłby świetny facet dla ciebie! Mama oglądała w telewizji reportaż z mojej pracowni. Pokazywałem swoje albumy i prezentowałem wspólne zabawy - w których też uczestniczyłem - szopa, dwóch kotów, kawki i puszczyka. Bo to wszystko u mnie żyło w pracowni. Tak więc Simona nie tylko dowiedziała się o moim istnieniu, ale i miała okazję zobaczyć mnie w telewizji jako bardzo młoda panienka. Między nami było trzynaście lat różnicy.

Jakie były początki wspólnego mieszkania na Dziedzince?

- W leśniczówce były dwa odrębne mieszkania. Jako że ja byłem pierwszy, wziąłem sobie to większe. Simona zamieszkała w drugiej części domu. I tak to trwało dwa lata. Aż któregoś dnia stwierdziłem, że to bez sensu i za daleko chodzić do siebie naokoło domu, przez podwórze. Wziąłem piłę motorową, wyciąłem w ścianie dzielącej nas prostokąt. Wstawiłem tam piękne, ozdobne drzwi, które sam zrobiłem. Przez wszystkie lata, które spędziliśmy razem, zachowaliśmy dwa odrębne mieszkania. Była połowa Dziedzinki Simony i połowa Wilczka. Dla naszego związku to było bardzo ważne, gwarantowało znakomite współistnienie, taka możliwość izolacji od siebie jest każdemu czasami potrzebna. Szczególnie Simonka jej potrzebowała. Funkcjonowały więc dwa mieszkania, ale kuchnia była wspólna - po mojej stronie. Początkowo Simona nam pitrasiła, potem ja pitrasiłem, a potem Simona przywoziła gotowe obiady z Białowieży.

Wiem, że nie każdy zgodziłby się na mieszkanie w tak spartańskich warunkach, jakie panowały na Dziedzince.

- Zimą zamarzały nam stopy, chociaż w piecach się paliło. Nie było prądu ani wody bieżącej. Nie było żadnej łączności ze światem. Naszym marzeniem była krótkofalówka. Droga z Dziedzinki do Białowieży przez znaczną część roku była prawie nieprzejezdna.

To jak sobie radziliście? Przecież Simona Kossak pracowała w Instytucie Badania Ssaków i musiała docierać do Białowieży niezależnie od pogody.

- Bez prądu żyliśmy na Dziedzince do końca. Wodę bieżącą mieliśmy dzięki pompie napędzanej agregatem prądotwórczym na benzynę. Trochę to było nieekologiczne w środku Puszczy Białowieskiej, ale nie było innego wyjścia. Skonstruowałem nawet coś na kształt przepływowego ogrzewacza wody, opalanego drewnem. Simona do pracy dojeżdżała najpierw rowerem, potem motorowerem, w końcu kupiła sobie malucha, który służył jej do końca. Zimą często jeździła na nartach. Ale kiedy zdobyłem uprawnienia rolnicze, mogłem kupić ciągnik i dzięki temu sam zacząłem odśnieżać drogę z Dziedzinki do Białowieży.

Był Pan rolnikiem?

- Tak. Trzeba było z czegoś żyć. Wymyśliłem sobie, że będę hodował owce. Zostałem właścicielem 16 hektarów ziemi, stada owiec i traktora. Niestety, to było dziesięć lat wykreślone z mojej twórczej biografii.

Trudno mi sobie wyobrazić Pana, a tym bardziej Simonę Kossak w roli hodowców zwierząt, których życie kończy się w rzeźni.

- No właśnie. To było zbyt trudne. Chociaż oboje nie byliśmy wegetarianami. Mieliśmy liczne stadko kur, wylęgały się kurczęta. Od czasu do czasu gotowałem rosół, za którym Simona przepadała. Musiałem zabić koguta. W końcu i tego zaprzestałem. Dzisiaj, gdybym musiał uśmiercić motyla, żeby uzyskać piękne zdjęcie, nie zrobiłbym tego. Człowiek przez całe życie dojrzewa do pewnych postaw, rozwija swoją wrażliwość, uczucia wyższe. Pod tym względem bardzo ważny był wpływ Simony na kształtowanie się mojej osobowości.

Dziedzinka miała, oprócz Państwa, wielu lokatorów.

- Trudno tu wszystkich wymienić. Zawsze towarzyły nam psy, koty. Były pawie oraz różne okazy dzikiego ptactwa. Była lisica, dzik. Wychowana przez Simonę łania wróciła wprawdzie do puszczy, ale na ogrodzony teren wokół naszego domu przychodziła przez długie lata, żeby wydać na świat młode. Tutaj czuła się najbezpieczniej. Była oślica, która kiedyś wybrała się za granicę polsko-białoruską. Udało się ją stamtąd odzyskać. Za to na Dziedzinkę przywędrowała kiedyś białoruska krowa i wyżarła wszystkie kalafiory z ogródka Simony. Krowa była wielka, mięsna. Gdybyśmy ją wtedy upolowali, byłby zapas mięsiwa na rok.

Pamiętam panią Simonę jako osobę pogodną, uśmiechniętą. Czy rzeczywiście taka była na co dzień?

- Simona potrafiła być bardzo ostra i nieugięta, kiedy chodziło o kwestie związane z obroną przyrody. Walczyła z niehumanitarnymi metodami badań naukowych przeprowadzanych na zwierzętach. Bolało ją każde wycięte w puszczy drzewo. Ale miała też duże poczucie humoru. Często śmieliśmy się na Dziedzince, nawet sami z siebie. Kiedyś Simona malowała w mojej części Dziedzinki belki sufitowe. Na ścianie wisiało piękne poroże jelenia. Wszedłem i odezwałem się: Tylko mi rogów farbą nie pochlap. Riposta była natychmiastowa: To się odsuń! Chłopak, który pomagał Simonie, prawie spadł z drabiny ze śmiechu. Żałuję dzisiaj, że nie robiłem na bieżąco zapisków, bo wiele pięknych chwil umyka pamięci. A było ich w naszym życiu naprawdę dużo.

Wiele z nich zawarł Pan w albumie-biografii "Spotkanie z Simoną Kossak". Kilkaset zdjęć, ciepły, wzruszający tekst Pańskiego autorstwa - to chyba napiękniejszy dowód uczucia jakie Was łączyło.

- Nigdy go sobie nie wyznaliśmy. Ale przez lata wytworzyła się między nami więź tak silna, jakbyśmy byli bliźniakami jednojajowymi. W obliczu śmiertelnej choroby Simonki dałbym sobie uciąć ręce i nogi, żeby tylko mogło to ją uratować. Nad albumem pracowałem trzy lata. Dziś mogę już rozmawiać o swoim życiu z Simoną. Jeszcze niedawno byłoby to niemożliwe.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny