Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Równouprawnienie w polityce: Parytet kobietom nie pomoże

Mirosław Miniszewski [email protected]
Polityka ma sens tylko wtedy, kiedy wygrywa lepszy. Jeśli wygrywa ktoś, kto dostał fory, nikt nie potraktuje go poważnie - pisze Mirosław Miniszewski.
Polityka ma sens tylko wtedy, kiedy wygrywa lepszy. Jeśli wygrywa ktoś, kto dostał fory, nikt nie potraktuje go poważnie - pisze Mirosław Miniszewski. Fot. sxc.hu
Polityka ma sens tylko tedy, kiedy wygrywa lepszy. Wrzucanie do niej na siłę kobiet będzie falstartem.

Kongres Kobiet Polskich zbiera podpisy na rzecz poparcia ustawy parytetowej.

Jeśli weszłaby ona w życie, na listach wyborczych będzie musiało być tyle samo miejsc dla pań, co panów. Premier w zasadzie popiera ten pomysł, ale już jego koledzy z Platformy Obywatelskiej są bardziej powściągliwi. Przeciwny jest rzecznik praw obywatelskich Janusz Kochanowski, który powiedział: "Co to znaczy parytet? Najpierw kobiety, potem powinni być łysi, potem powinni być starzy, potem powinni być młodzi, potem powinni być geje, lesbijki, potem powinni być Murzyni, potem powinni być katolicy - to było już w socjalizmie".

Sama idea, aby polityczne szanse kobiet i mężczyzn były takie same, jest dobra. Czasy, w których żyjemy, przynajmniej w pewnym stopniu prędzej czy później wymuszą takie rozwiązania, które dopuszczą kobiety do pełni władzy. Wieki dominacji patriarchatu bardzo powoli się kończą, chociaż niektórzy panowie zdają się tego nie zauważać. Z tego punktu widzenia projekt prawa parytetowego wydaje się być dobrym znakiem. Sprawa nie jest jednak tak łatwa, że da się ją załatwić jedną ustawą. Problem kobiet i ich obecności w życiu politycznym nie sprowadza się do tak prostych mechanizmów.

Konserwatywne środowiska widziałyby ją wyłącznie w roli matki prowadzącej dom i rodzącej dzieci, najlepiej chłopców - przynajmniej pierwsze dziecko powinno być płci męskiej. Taki ład zasadza się jakoby na prawie naturalnym. To natura czyni kobietę uległą, delikatną, genetycznie niedostosowaną do walki, a już na pewno do polityki. Kobieta to stały element domu, sfery prywatnej, gdzie mężczyzna jada obiady, rządzi i zapładnia. W tym rozumieniu ludzie płci żeńskiej są - mówiąc najprościej - klasą podrzędną w obrębie jednego gatunku.

Przeciwnie problem widzi lewica, zwłaszcza ta nowa, feministyczna. Chciałaby, aby kobiety wyszły z domów, włączając się we wszystkie rodzaje aktywności zawodowej i politycznej. Mają mieć to zagwarantowane prawem. Kobieta bowiem nie różni się od mężczyzny niczym szczególnym, a płeć to w ogóle kwestia wyłącznie kulturowa.

Dosyć supremacji mężczyzn. Teraz nadszedł czas kobiet. Takie sformułowanie tego problemu ma oczywiście charakter prowokacyjny i bardzo upraszczający - chodzi tylko o nakreślenie pewnego schematu.

W 1985 roku Gayatri Chakravorty Spivak, feministka oraz jedna z prekursorek myśli postkolonialnej, Hinduska z pochodzenia, profesor z Columbia University w Nowym Yorku, rzuciła wyzwanie klasowej ślepocie elit Zachodu i zapytała: Czy klasy podrzędne potrafią mówić? Kwestia padła w kontekście problemów związanych z kolonializmem, lecz dotyczyła wszelkich wykluczanych grup: klas, kast, płci, ras oraz innych kategorii. Czy ich głos, w tym głos kobiet, może być w ogóle słyszalny?

Na owo ironiczne pytanie pani Spivak odpowiedziała sobie sama w sposób dalece prowokacyjny, mówiąc, że klasy podrzędne nie potrafią mówić. To pytanie można przeformułować zgodnie z polskimi realiami i zapytać, czy nasze kobiety potrafią mówić? Czy ustawa parytetowa da im prawo głosu, czy też trzeba ją rozumieć inaczej?

W Stanach Zjednoczonych funkcjonuje od wielu lat tzw. akcja afirmatywna, sprowadzająca się w zasadzie do gwarantowania na uczelniach odpowiedniej liczby studentów spośród Afroamerykanów, Latynosów, Azjatów itd. W praktyce polega to na uprzywilejowywaniu ich w procesie rekrutacji. Mówiąc najprościej: obniża się wobec nich wymagania tak dalece, że bez trudu oczekiwana ich liczba zdaje na studia.

Po latach okazało się, że takie rozwiązanie przyczyniło się, po pierwsze, do pogłębienia się niskiej samooceny ludzi objętych tą akcją, po drugie, na negatywne postrzeganie całej ich zbiorowości jako osób niebędących w stanie sprostać wymogom stawianym zwykłym (czyt. białym) Amerykanom. Podobna akcja była kiedyś organizowana w PRL. Przy rekrutacji na studia wyższe uprzywilejowywano osoby o pochodzeniu robotniczym i chłopskim, stosowano też tzw. punkty za pochodzenie.

Jedną z podstawowych praktyk rasistowskich i szowinistycznych jest obniżanie wymagań wobec przedstawicieli grup dyskryminowanych. Oprawca traktuje osobę prześladowaną jako mniej zdolną, głupszą. Prawo, które ma gwarantować kobietom równy podział miejsc na listach wyborczych, to w rzeczy samej miecz obosieczny. To prawda, że panowie są tak zachłanni władzy, że kobiety wpuszczają na dobre miejsca tylko wtedy, kiedy sami mogą na tym skorzystać. Ale jeśli prawo im nakaże oddać połowę miejsc, odbędzie się to ze szkodą dla kobiet. Zostaną obniżone wymagania wobec nich i one same, z początku zadowolone z większego udziału w polityce, niedługo zaczną stanowić odrębną, gorszą kastę. Nikt już nie powie kobiecie, że wygrała wybory, bo była dobra.
Wygrała tylko dlatego, że miała fory - nawet jeśli faktycznie wygra dzięki własnym kompetencjom oraz poparciu wyborców. W efekcie nikt nie będzie poważnie traktować kobiet-polityków i zaczną funkcjonować w politycznej próżni.

Po prostu strefa prawdziwej władzy zredukuje się do getta mężczyzn, a kobietom pozostanie w udziale to, co i gwarantować będzie im samo prawo, a nie rzeczywista władza: wirtualna przestrzeń parytetu.

W polityce wygrywa ten, kto ma poparcie. To, że kobiety są mniej popierane, wynika z tego, że przez wieki nikt ich nie traktował poważnie jako reprezentacji politycznej. Były i są od tego oczywiście wyjątki. W takim kraju jak Polska, gdzie patriarchat i religia katolicka mają realny wpływ na kształt władzy, wymuszenie przez kobiety udziału w życiu politycznym nie przez walkę, ale przez odgórną regulację będzie bezowocne. Widać to choćby po poparciu, jakie uzyskała Manuela Gretkowska i założona przez nią partia - było ono znikome.

Wrzucanie na siłę kobiet w politykę będzie falstartem. Polityka ma sens tylko tedy, kiedy wygrywa lepszy. Jeśli wygrywa ktoś, kto dostał fory, nikt nie potraktuje go poważnie. Ustawa parytetowa jest z idei słuszna, w praktyce przyczyni się jednak do pogorszenia sytuacji politycznej polskich kobiet. Pomysł ten, jak inne pomysły wywodzące się z lewicy, nie bierze pod uwagę różnicy między faktami a wartościami. Lewicowcy uważają, i jest to nieusuwalna skaza ich sposobu myślenia, że rzeczywistość można zmienić w pożądanym kierunku odgórnymi dyrektywami. Ich mentalność składa się głównie z pobożnych życzeń. Z kolei strach prawicowców przed obecnością kobiet w polityce jest zrozumiały: zawaliłby się ich świat złożony z domowych obiadów, "zgodnego z naturą zapładniania" oraz traktowania kobiet jako maszyn rozpłodowych itd.

Rozwiązaniem jest konsekwentne przestrzeganie reguł demokracji. Skoro ktoś nie uzyskuje poparcia w wyborach, to - tautologicznie rzecz ujmując - najwidoczniej nikt go nie popiera. W Polsce na razie nikt nie popiera formacji politycznych złożonych z kobiet. Żadna ustawa tego nie zmieni. Tacy po prostu jesteśmy. Miejmy nadzieję, że kiedyś to się zmieni. Na razie równie skuteczna byłaby ustawa gwarantująca, że zima trwa w naszym kraju tylko do końca stycznia, a potem przychodzi wiosna. W lutym wszyscy mieliby już dosyć tej wiosny.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny