Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Robert Trusiak - Jesień z Bluesem. Wspomnienia fana z perspektywy 40. lat festiwalu

Robert Trusiak
Kasa Chorych podczas koncertu w klubie „Promenada”. Dziś kultowe miejsce w podziemiach Lipowej 4 zajmuje salon gier
Kasa Chorych podczas koncertu w klubie „Promenada”. Dziś kultowe miejsce w podziemiach Lipowej 4 zajmuje salon gier Zbyszek Jędrzejczyk
Robert Trusiak - o białostockim bluesie i koncertach bluesowych wie niemal wszystko. Specjalnie dla czytelników Kuriera Porannego podzielił się wspomnieniami z czterdziestoletniej historii festiwalu - najstarszego w Polsce!

W listopadzie 1978 roku, czyli niemal dokładnie czterdzieści lat temu, nieśmiało wystartował nasz białostocki festiwal „Jesień z Bluesem”. Byłem uczestnikiem tamtych koncertów. Do dzisiaj w mojej pamięci pozostały raczej pojedyncze obrazy-wspomnienia odświeżane zdjęciami i archiwalnymi artykułami prasowymi, a nie jakiś dokładny zapis całości.

Jak trafiłem na festiwal? To wszystko za sprawą Kasy Chorych. Kiedyś zupełnie nie interesowałem się muzyką. Nie zaprzątałem swojej pamięci nazwiskami wykonawców, nie rozróżniałem gatunków muzycznych, zupełnie było mi obojętne, co i kto aktualnie gra w radiu. Płyt nie kupowałem, kaset nie nagrywałem. Ale do czasu. Było to dawno temu (druga połowa lat 70.) traf chciał, że zachorowałem. Moja mama chcąc mi jakoś uatrakcyjnić nudę rekonwalescencji kupiła w kiosku tygodnik harcerski „Na przełaj”. Na ostatniej stronie był kącik poświęcony muzyce. W numerze, który trafił w moje ręce znalazł się krótki materiał (wyciąłem go i pieczołowicie przechowuję do dzisiaj) poświęcony grupie o dziwacznej nazwie „Kasa Chorych” grającej muzykę bluesową. W artykule zainteresowało mnie tylko jedno - faceci pochodzili z mojego miasta. Minęło kilka tygodni. Prawie zapomniałem o tym wszystkim, ale pewnego dnia na mieście pojawiły się plakaty, zapraszające na koncert właśnie Kasy Chorych. Postanowiłem pójść i posłuchać, co to jest ten blues i jak to wszystko z bliska wygląda. Niestety, nie pamiętam dokładnie moich odczuć, ale z pewnością coś się musiało ze mną wówczas stać, bo od tamtej pory zachorowałem na bluesa i nie wyzdrowiałem do dzisiaj. Kiedy w listopadzie w 1978 roku pojawiły się plakaty obwieszczające festiwal - nie mogłem nie pójść.

Zainteresowanie słuchaczy tym wydarzeniem z pewnością przerosło najśmielsze oczekiwania organizatorów. W festiwalowych klubach panował nieopisany tłok. Zajęte były wszystkie miejsca siedzące łącznie z podłogą. W takich warunkach spędzało się długie godziny nieraz do białego rana i nikt nie narzekał, bo to przecież byli szczęśliwcy, którzy dostali się do środka. O tym, żeby kupić cokolwiek do zjedzenia nie było nawet co marzyć.

Zawsze zastanawiałem się skąd w Białymstoku pod koniec lat 70. XX wieku tak wielkie zainteresowanie bluesem? Bez wątpienia wielkie zasługi w propagowaniu tego gatunku muzycznego w naszym mieście miała Kasa Chorych. Od kilku lat intensywnie koncertowała w lokalnych klubach, a w 1978 roku z dobrej strony pokazała się całej Polsce (sukcesy na poznańskim festiwalu „Folk-Blues Meeting”, a potem nagrody na IX Wielkopolskich Rytmach Młodych w Jarocinie). Nie można zapominać o radiowej „Trójce”, gdzie Maria Jurkowska i Jan Chojnacki niestrudzenie propagowali bluesa. Dużo dobrego w tej materii zrobił Tadeusz Nalepa i jego Breakout. Płyty „Blues”, „Karate” i „Kamienie” to do dzisiaj elementarz każdego polskiego blues fana. Można by się zastanawiać, ilu festiwalowych słuchaczy przyciągnęła chęć posłuchania bluesa, czyli muzyki, którą znali i lubili, a ilu z nich skuszonych zostało wydarzeniem kulturalnym jako takim.
Pamiętam te pełne emocji oczekiwanie na każdą kolejną edycję festiwalu. Niespecjalnie ważne było, kto zagra, bo i tak większość wykonawców była nam nieznana (bo niby skąd?) i każdego z nich byliśmy ciekawi. Najważniejsza była możliwość obcowania z muzyką na żywo i to taką, jakiej próżno szukać w programach stacji radiowych czy na płytach dostępnych w sklepach. Nową, ciekawą, intrygującą, a przede wszystkim inną. No i ta niesamowita atmosfera koncertów klubowych. Nigdy nie było tak do końca wiadomo, kto ostatecznie zagra. Na scenie pojawiały się różne dziwne konfiguracje osobowe, składane ad hoc, bo akurat jakiś muzyk był na widowni i miał ochotę zagrać. Dlatego tak trudno jest dzisiaj odtworzyć program festiwalu i podać, kto zagrał. Bo działo się wiele. Aby zdobyć bilet, trzeba było swoje odstać w długich kolejkach, często w strugach padającego deszczu, a i nierzadko śniegu. Stało się wówczas wszędzie i po wszystko, dlatego kłębiąca się przed kasami „Związkowca” kolejka wzbudzała zainteresowanie. Przechodzący obok zwykli ludzie pytali „Co tutaj rzucili?” albo „Za czym kolejka ta stoi?”. Niełatwo było im wytłumaczyć, że to po coś tak dziwnego, jak bilet na koncert muzyki bluesowej.

Przez lata festiwal był okazją do prezentacji różnych odcieni bluesa, ale też i innych gatunków muzycznych takich jak folk, country, jazz, czy ostatnio gospel. Dla mnie, jak i pewnie dla wielu innych słuchaczy, była to pierwsza okazja do posłuchania nieznanych wcześniej dźwięków - taka mała akademia muzyczna. Jako nastoletni uczestnik właśnie na festiwalu zetknąłem się po raz pierwszy z bluesem akustycznym, country, folkiem i jazzem. To na „Jesieni z Bluesem” po raz pierwszy na żywo zobaczyłem i posłuchałem organów hammonda (pięknie zagrał Krzysztof Sadowski) i do dzisiaj jestem wielki fanem tego instrumentu. Myślę, że to dzięki muzyce jaką usłyszałem na „Jesieni z Bluesem” rozpoczęła się moja edukacja muzyczna, która poprowadziła mnie przez wiele gatunków muzycznych i co najważniejsze - dostarczyła całej masy radości i satysfakcji.

Z tej pierwszej edycji festiwalu najlepiej zapamiętałem występ Martyny Jakubowicz i Michała Łuszczyńskiego. Oboje byli wówczas na początku swojej kariery artystycznej, ale to co zaprezentowali wzbudziło zachwyt publiczności. Country pewnie słyszałem w radiu za sprawą aktywności redaktora Korneliusza Pacudy, ale z pewnością dopiero na „Jesieni z Bluesem” miałem okazje posłuchać przedstawicieli tego gatunku muzycznego na żywo. Przygrywając sobie na gitarze, nienaganną angielszczyzną Łuszczyński wyśpiewał kilka znanych utworów z kręgu amerykańskiego country. Do dziś pamiętam jego elegancję i to nie tylko tę estetyczną. Dla Martyny był to pierwszy występ poza Warszawą. Pamiętam gorące przyjęcie, jakie jej zgotowała białostocka publiczność. Pamiętam też, jak bardzo była onieśmielona i zdziwiona tym, że to przyjęcie było aż tak gorące i entuzjastyczne. Jak wspominała po latach - występ na naszym festiwalu dał jej duży zastrzyk optymizmu i chęci do dalszego działania. Przekonała się, że to co robi podoba się publiczności i słusznie wybrała taki rodzaj działalności artystycznej. Doskonałą klamrą spinającą festiwalowe koncerty Martyny Jakubowicz był jej ostatni występ na Jesieni z Bluesem w 2007 roku. Na scenie Forum zaprezentowała się w wielu układach osobowych od solo, przez duet aż po duży, bo aż siedmioosobowy skład. Pokazała, że nie jest artystką odcinający kupony od dawnej sławy, że jest w doskonałej formie muzycznej i pełna pomysłów. Siedzące za mną panie, będące zapewne rówieśniczkami Martyny, śpiewały razem z nią, powtarzając słowo w słowo teksty piosenek.
Odkryciem drugiej edycji festiwalu był z pewnością Paweł Ostafil. Doskonale pamiętam jego koncert. Siedział na krześle, sam na dużej scenie, mocno pochylony nad gitarą z burzą rozwianych włosów. Niesamowity głos - ciemny, głęboki, przejmujący do szpiku kości. Wystarczyło zamknąć oczy, aby poczuć się jak gdzieś na południu USA na koncercie czarnoskórego bluesmana. Znajomość języka angielskiego była wówczas w społeczeństwie w opłakanym stanie, dlatego bezcenne były jego opowieści, o czym traktuje dany utwór.

Wydarzeniem festiwalu w 1982 roku był dla mnie występ zmontowanej na szybko formacji w składzie, której znaleźli się dwaj legendarni muzycy - Riedel i Skibiński. Wsparcia udzielili im gitarzyści Jarosław Tioskow i Andrzej Kotarski. W takim elektryczno-akustycznym składzie wykonali krótki, mocno improwizowany program, który bardzo utkwił mi w pamięci. Riedel na scenie zaprezentował się w bardzo oryginalnej fryzurze - warkoczyki mozolnie zaplotła mu Elżbieta, żona Skiby. Dobrze się stało, że po latach zarejestrowane wówczas nagrania zostały wydane na płycie („Kasa Chorych live”) i w każdej chwili można powrócić do tamtego pamiętnego wieczoru.

Jakże smutna i przygnębiająca była edycja festiwalu w 1983 roku. 4 czerwca zmarł Ryszard „Skiba” Skibiński - pomysłodawca, współzałożyciel i przez lata dobry duch „Jesieni z Bluesem”. Koncert rozpoczął się niezwykle przejmująco. Na krawędzi sceny ustawiono bukiet białych chryzantem oświetlony snopem jasnego światła rzucanego przez reflektor punkowy. Z głośników popłynęły przejmujące dźwięki Jego harmonijki. Na sali rozbłysły ogniki zapalniczek. „Jesień z Bluesem” płakała po Skibie.

Doskonale pamiętam jak bardzo czekałem na pierwszy festiwalowy koncert Tadeusza Nalepy. Dziś już nie pamiętam, z kim grał, nie pamiętam jak wypadli towarzyszący mu muzycy, bo liczył się tylko on i jego gitara. Szorstko brzmiące akordy, naturalny, mocny głos, doskonałe kompozycje opatrzone niesamowitymi tekstami Bogdana Loebla i ciary na plecach gwarantowane.
Głównym miejscem festiwalowego życia było kino „Związkowiec” potem przemianowane na „Forum”. Dzisiaj jest tam klimatyzacja, w miarę wygodne fotele i bardzo przyjemne warunki słuchania i oglądania koncertów. Nie zawsze tak było. Duża grupa ludzi, spędzająca w zamkniętym pomieszczeniu długie godziny, czyli zawsze ktoś wchodził lub wychodził, skrzypiały fotele, ktoś kichał albo smarkał, kogoś złapał kaszel, słychać było rozmowy lub szepty itp. Po prostu sala „żyła” własnym życiem. Panie z obsługi kina cierpliwie zamykały drzwi za każdym wchodzącym lub wychodzącym słuchaczem i pieczołowicie zaciągały grube kotary (nie wiem, po co to robiły). Kiedy koncert rozpoczęła grupa Dżem z Ryśkiem Riedlem na czele stało się coś zupełnie wyjątkowego i metafizycznego. Nagle jakby czas się zatrzymał. Zapadła absolutna cisza, nikt nie kaszlał, nikt nie wchodził ani nie wychodził, fotele przestały skrzypieć. Mam w pamięci obraz pań z obsługi kina, które zamarły w bezruchu na swoich posterunkach przy drzwiach wpatrzone w scenę. Wszystko to spowodowała magia Ryśka Riedla. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem jak to nazwać a teraz wiem - to się nazywa charyzma.

W 1982 roku, zaledwie po kilku miesiącach działalności, na festiwalu wystąpił toruński zespół Nocna Zmiana Bluesa. Wówczas był to kwartet z kontrabasem w składzie i bez perkusji. Pamiętam, że od strony instrumentalnej było bardzo interesująco. Pamiętam też, że od strony wokalnej było bardzo kontrowersyjnie. Natura obdarzyła Sławka Wierzcholskiego bardzo niskim, tubalnym głosem, a on postanowił jeszcze coś od siebie w tej materii dołożyć, w jego mniemaniu polepszyć. Chciał „przyczernić” swój wokal tak, aby zabrzmieć jak rasowy bluesman z delty Mississippi. Efekt końcowy był zdecydowanie inny od oczekiwanego. Na opisanie tego, co wówczas usłyszałem wymyśliłem określenie „horror blues”. Pewnie dzisiaj tego typu sposób śpiewania nazwałbym „bluesowym growlingiem”. Sławek bardzo krytycznie ocenia tamten okres swojej działalności scenicznej. Podczas jednego z koncertów powiedział ze sceny, że wstydzi się tego, co wówczas robił. Samokrytycyzm godny pochwały. Nocna Zmiana Bluesa należy do grona wykonawców najczęściej występujących na naszym festiwalu. Ich ostatni raz miał miejsce w 2012 roku, kiedy to Sławek Wierzcholski z kolegami z zespołu na scenie Forum świętowali swoje trzydziestolecie.
Festiwal obfituje w wydarzenia, które z różnych względów na długo zapadają w pamięci słuchaczy. Dla mnie czymś takim był choćby występ Mighty Sam McClaina w 2014 roku. Nie wiem ile trwał ten koncert, bo to był czas wyrwany z życiorysu. Po prostu Magia. Kiedy tylko pojawił się na scenie, i to zanim zaśpiewał choćby jedną nutę, już miał słuchaczy po swojej stronie. To ten sam typ ciepłej i ujmującej osobowości jak choćby BB King czy Buddy Guy. Śpiewał głównie o miłości, porozumieniu, szacunku a robił to w taki sposób, że nawet ktoś nieznający języka angielskiego mógł zrozumieć, a raczej odczuć przekaz utworu. Kiedy po koncercie szedł wzdłuż krawędzi sceny żegnał się i dziękował słuchaczom nie mogłem się oprzeć i podbiegłem, aby uścisnąć mu dłoń. Mighty Sam McClain zmarł w czerwcu 2015 roku.

W powszechnej opinii pokutuje przekonanie, że blues to smutna, dołująca i przygnębiająca muzyka grana przez starych dla starych, a wszystko to odbywa się w duszących oparach naftaliny. Nic bardziej mylnego. To jest trochę tak, jakby wygłaszać opinię o filmie nie oglądając go wcześniej lub opierać się na zasłyszanych opiniach innych bez próby zbudowania swojej. Wystarczy wybrać się na losowo wybrany koncert najbliższej edycji festiwalu, aby przekonać się jak jest naprawdę. A może być i tak.

Rok 2004 koncert w Famie, na scenie JJ Band. Do mojego stolika przysiada się para młodych ludzi - ona i on. Wyglądają na studentów. Chwilę siedzą i słuchają. Kątem oka widzę, że zaczynają się kiwać w rytm muzyki, co mnie nie dziwi, bo ten zespół potrafi rozbujać publiczność. W końcu pytają mnie o to, kto to gra. Cierpliwie i wyczerpująco odpowiadam, bo na scenie oprócz muzyków zespołu zaproszeni goście. Słuchają, kiwają głowami, ale czuję, że nazwiska te słyszą po raz pierwszy. W przerwie między utworami mówią oni - siedzieli w domu i kiedy w lokalnym radio usłyszeli informację, że właśnie trwa „Jesień z Bluesem” podjęli szybką decyzję i zjawili się w Famie, bo mieli blisko. Pierwszy raz na żywo słuchali bluesa i bardzo im się podoba. Na długo zapamiętam ich roześmiane twarze.
A propos zespołu JJ Band. Mój pierwszy kontakt z ich muzyką miał miejsce w 2002 roku. Wówczas wystąpili w ramach konkursu zespołów bluesowych. Przyjechali z Jeleniej Góry, byli zespołem kompletnie nieznanym, dopiero startowali w tej branży. Kiedy zagrali stało się jasne, że mamy przed sobą wykonawcę wyjątkowego. Nie było dla nikogo zaskoczeniem, że to właśnie oni zdobyli pierwszą nagrodę. Nawiasem mówiąc podczas tego konkursu z dobrej strony pokazał się białostocki zespół After Hours, który potem zmienił nazwę na Devil Blues.

Lubię takie niespodzianki, lubię być zaskakiwany w tak przyjemny sposób, a tego rodzaju wydarzeń podczas festiwalu było bardzo dużo. W zasadzie każda kolejna edycja dostarcza nowych odkryć. Veronica & The Red Wine Serenaders, Babajack, Bulldog Gravy (z warsztatem ślusarskim jako częścią sekcji rytmicznej i szlifierką kątowa rzucającą snopy iskier jako „instrumentem”), Zva 12-28, Howlin’ Bill, Latvian Blues Band, B.B. & The Blues Shacks i wielu, wielu innych. Chwała organizatorom za odwagę w prezentowaniu mało znanych wykonawców, bo dzięki temu festiwal dobrze pełni rolę edukacyjno-poznawczą. Ale też wychowuje słuchaczy pokazując, że warto być otwartym na nowe propozycje, warto dać szansę nowym wykonawcom nawet, jeżeli przyjeżdżają do nas z tak mało bluesowych krajów jak Słowacja, Łotwa, Włochy, Finlandia, Norwegia, czy Belgia.

Genialnym pomysłem było poszerzenie programu festiwalu o muzykę gospel. Początkowo koncerty odbywały się w kościele św. Wojciecha, czyli w naturalnym miejscu dla tego typu muzyki. Kiedy ze względów organizacyjnych przeniesione zostały do sali Forum, obawiałem się, że dużo stracą na sile przekazu. Szybko okazało się, że to nie miejsce, nie mury, a to magiczne „coś” co wykonawca jest w stanie przekazać słuchaczom ma największe znaczenie. Często koncerty gospel przeobrażają się w poruszające misteria duchowo-muzyczne i to nie ważne czy odbywają się w kościele, czy w sali Forum. Są w stanie poruszyć każdego wrażliwego słuchacza bez względu na jego stosunek do tej czy innej religii. Byłem świadkiem wielu tego typu koncertów. Chciałbym wspomnieć o dwóch, które najbardziej utkwiły w mojej pamięci. W składzie Suwałki Gospel Choir znaleźli się bardzo młodzi ludzie, głównie uczniowie liceów, a nawet gimnazjów. Entuzjazm, ekspresja, witalność, radość - to wszystko biło od chórzystów. Wprost jaśnieli na tle pięknych malowideł ściennych przedstawiających sceny z życia św. Wojciecha. To z pewnością nie był zwykły koncert. Tam działa się magia, a widok księdza proboszcza, który z rozpromienioną twarzą klaskał do rytmu i radośnie kiwał się na boki - bezcenny. The Como Mamas to trzy starsze, niepozorne panie. Jedna z nich z trudem wyszła na scenę podpierając się laską i większość koncertu śpiewała siedząc na krześle. Może od strony wokalnej nie wszystko było idealne, ale zaśpiewane szczerze i prawdziwie prosto z serca (jak powiedziała jedna z pań „śpiewam Jezusowi tak jak potrafię”). Takiej dawki szczerości, prawdy i autentycznego, mistycznego uniesienia chyba nigdy wcześniej na festiwalu nie było.
„Jesień z Bluesem” to od lat mój festiwal. Co roku z utęsknieniem czekam na to listopadowe muzyczne święto. Uwielbiam być wówczas na sali Forum pośród podobnych sobie ludzi, czuć ten przyjemny stan oczekiwania na kolejnego wykonawcę, to świdrujące uczucie niepewności, ale i ekscytacji - jak będzie? Co usłyszymy?, a potem radość z obcowania z cudnymi nutkami płynącymi ze sceny. Mam wrażenie, że jestem wówczas w jakiejś enklawie zamkniętej od niegodziwości świata zewnętrznego, przepełnionej życzliwością i sympatią ludzi, a wokół mnie roztacza się przyjazny mikroklimat. To jest właśnie magia „Jesieni z Bluesem”. Oby trwała jak najdłużej. Przesadzam? Poniosło mnie? Wystarczy przyjść na dowolnie wybrany koncert odbywający się w ramach naszego festiwalu, aby się osobiście przekonać jak jest naprawdę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny