Rafał Ziemkiewicz, dziennikarz, publicysta, komentator polityczny i ekonomiczny, pisarz science-fiction. Ukończył polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Jako pisarz sf debiutował opowiadaniem "Z palcem na spuście" w tygodniku "Odgłosy" (lipiec 1982). Trzykrotnie nagradzany prestiżową nagrodą im. Janusza A. Zajdla: za powieści "Pieprzony los Kataryniarza" (1995) i "Walc stulecia" (1998) oraz za opowiadanie "Śpiąca królewna" (1996). Karierę publicysty zaczynał jako felietonista tygodnika "Najwyższy Czas". Aktualnie jego felietony publikuje "Rzeczpospolita". Laureat Nagrody Kisiela w 2001 roku.
Obserwator: Niedawno pojawiła się na rynku Pańska najnowsza książka "Żywina". Kilka lat temu powiedział Pan w jednym z wywiadów: "Taką powieść, która mnie unieśmiertelni, jeszcze kiedyś napiszę". Czy to ta?
Rafał Ziemkiewicz: Trzeba żyć taką nadzieją...
Jeszcze za wcześnie, by wysunąć takie stwierdzenie?
- Bardzo bym chciał, żeby to była "Żywina", ale rzeczywiście: książka jest na rynku zbyt krótko. Nie jestem jeszcze w stanie oderwać się od niej na tyle, by obiektywnie ocenić, na ile udał mi się zamysł, z którym do niej siadałem. Natrafiam na zdania, które mnie bardzo cieszą, bo świadczą o tym, że rzeczy, które chciałem napisać, zostały odebrane i odczytane. Spotykam się też z opiniami recenzentów zupełnie nieprzytomnymi. Ale nie wymagajmy wiele. I tak jest lepiej niż z "Ciałem obcym", które było książką o wielu różnych sprawach, a w zasadzie 90 procent czytelników zauważyło w niej tylko tak zwane momenty. I skupiło się na pytaniu: Jak to jest, że prawicowy publicysta używa słowa "prezerwatywa" i się nie brzydzi?
W "Żywinie" rysuje Pan polską prowincję. Czy nie odrobinę przeczernioną i straszniejszą niż w rzeczywistości?
- Faktem jest, że to powiatowe miasteczko, w którym dzieje się akcja książki, jest mało sielskie, a ludność miejscowa to raczej ludożera, która głosowała na Samoobronę. Ale najbardziej absurdalne porównanie, z jakim się spotkałem, to to, że książka jest wtórna wobec "Doliny nicości" Wildsteina, bo bohater jedzie do tej wioski, gdzie jest sielska i anielska polskość - jakieś takie brednie. Trzeba naprawdę dużej dozy recenzenckiego tupetu, żeby coś takiego napisać.
Jaka jest, według Pana, recepta na odnalezienie się w tej szarej polskiej rzeczywistości? Czy zwykły człowiek jest w stanie coś zmienić? Na przykład biorąc aktywny udział w życiu politycznym?
- Pewne rzeczy są w tej chwili dla nas zamknięte. Z powodu chorego prawa dotyczącego partii włączenie się w politykę do niczego nie doprowadzi. Możemy się jedynie zarazić, bo trzeba by wstąpić na dwór i być dworakiem. Partie nasze to są dzisiaj takie dwory, które promują dworaków, a nie ludzi, którzy rzeczywiście chcą coś zmienić: zdolnych i wykształconych. Mamy kilku panów, którzy Polski używają jako boiska do gry. A my wszyscy jesteśmy w ich prywatną bójkę włączeni. Zatem działania w kierunku wprowadzenia zmian w ordynacji wyborczej są w tej chwili najważniejsze.
Po jednej stronie mamy dobrych, po drugiej złych: ten podział jest w Polsce bardzo wyraźny.
- Proszę zauważyć, że takie jest również myślenie naszych mediów, które są w większości po jednej ze stron tego podziału. Wymyśla się postać, która uosabia całe zło, i następnie skupia na jego demaskowaniu. Kiedyś był to Wałęsa. Teraz Kaczyński. Wszystko to jest mentalnością Kalego i szalenie demoralizuje społeczeństwo. Jeżeli debata polityczna jest sprowadzona do takiego podzielenia, to tak naprawdę żadna polityka polska nie funkcjonuje.
Czy gdybyśmy wszyscy zarabiali, nazwijmy to, godnie, moglibyśmy uniknąć upodlenia, o którym pisze Pan w książce?
- Nie jestem zwolennikiem tego, by nie było biednych i bogatych. Podział ten będzie istniał zawsze. Chciałbym tylko, by dystrybucja tego nieszczęścia była sprawiedliwa. By, jak mówią Amerykanie: jak ktoś jest włóczęgą, to była to jego wina, bo narobił głupstw, bo popadł w kłopoty, w nałóg, bo tak wybrał. W Polsce nie można powiedzieć, że wszyscy, którzy są w kłopotach, sami są sobie winni. Nie można również powiedzieć, że ci, którym się powiodło, zawdzięczają to sobie i swoim zdolnościom. Dlatego właśnie uważam, że żyjemy w kraju niesprawiedliwym.
Stany Zjednoczone to, według Pana, dobry wzór dla Polaków?
- Kraj ten, wbrew pozorom, opiera się na podobnej do naszej mentalności. Łączy nas wzajemna nieufność do elit. Amerykanie również nie ufają swoim politykom. W związku z tym mechanizmy, które Amerykanie wytworzyli w życiu politycznym i społecznym, mogą być też dobre dla Polaków.
Mówił Pan swego czasu, że dobrobyt sprawia, że mamy zachwiany zmysł orientacji.
- Daleki jestem od stwierdzenia, że Ameryka jest ideałem, ale mówię o pewnych wzorcach dotyczących funkcjonowania ich państwa.
Nie ma Pan wrażenia, że my czerpiemy raczej te wariackie wzorce, bez skrupułów masowo poddajemy się westernizacji?
- Mam wrażenie, że my na razie się zachowujemy jak parweniusz, który wpadł do Harrodsa i chwyta z półek to, co najbliżej i najłatwiej.
… co się świeci i jest kolorowe.
- Tak. Ale myślę, że z czasem dorośniemy i zmądrzejemy.
Może ktoś powinien nas poprowadzić? Proszę dać się ponieść wyobraźni: jakiego przywódcy Polska dziś potrzebuje?
- Kogoś, kto miałby charyzmę Piłsudskiego, polityczny rozum Dmowskiego, PR i siłę uwodzenia Tuska i upór Kaczyńskiego. Do tego zdecydowane, wolnorynkowe poglądy - może nie tak skrajne jak Korwin-Mikke, ale gdzieś w tych okolicach.
Wróćmy do "Żywiny". Bohater powieści przeżywa kryzys, jest zniechęcony. Weryfikuje to, co dotychczas zrobił. Pan też musiał mieć w swoim życiu taki czas.
- Mamy świadomość krótkości swego istnienia i każdego chyba, poza kompletnie bezrefleksyjnym bydlęciem, nachodzi taka myśl, że czas ucieka i refleksja: Czy ja ten czas wykorzystuję właściwie? Niekiedy ta świadomość przychodzi nagle, gwałtownie i to jest kryzys wieku średniego. Niekiedy jest ona stała.
A co z czarnymi bohaterami tej powieści - czarnymi bohaterami polskiej sceny politycznej? Czy oni nie mają tej świadomości "od do"?
- To jest pytanie "skąd się bierze cham". Ja zawsze na to odpowiadam, że nie należy mylić chama z prostakiem. Cham to nie jest człowiek niewychowany, który nie wie, że się nie smarka w palce. Cham to jest człowiek wypuszczony z dżungli, który cały czas się kieruje logiką walki o byt. To znaczy: wszystko podporządkuje swojemu zwycięstwu i poniżeniu innego. A jak trafia na silniejszego, to zaczyna się przed nim płaszczyć, bo tylko tak ma szansę na ocalenie. To człowiek przerzucony z dżungli do cywilizacji. Skąd u nas wzięło się tylu chamów? Z dżungli PRL-u. Człowiek przerzucony został w świat polityki zagranicznej, nie do końca wiedząc, że trzeba się tu zachowywać inaczej.
Nie ma Pan dosyć polityki?
- Czasami mam, nawet bardzo często. Wtedy zajmuję się czymś innym: prozą, fantastyką, historią. Bardzo często uciekam w historię. Mam teraz na warsztacie książkę będącą esejem literackim, traktującym o sprawach historii. Myślę, że to będzie moja następna książka.
Dziękuję za rozmowę.