Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Rady osiedli nie na siłę

Tomasz Maleta
Rady osiedli nie na siłę
Rady osiedli nie na siłę UM w Białymstoku
To od mieszkańców powinna wyjść inspiracja dla takiej formy demokracji oddolnej. I to najlepiej wsparta co najmniej 2 tysiącami podpisów z każdego osiedla. Dopiero przy takiej legitymizacji rady osiedlowe będą prawdziwą emanacją lokalności, a zarazem mocnym partnerem dla magistratu i rady miasta.

Radni PiS zapowiedzieli przygotowanie uchwały, która przywróci nieistniejące od dwóch kadencji rady osiedla. To nie jest pomysł nowy, ale nie da się ukryć, że wskrzeszony na fali poruszenia powstałego w mieście na kanwie majowego ogólnomiejskiego referendum. I choć w ostateczności jego wynik nie był wiążący, to jednak głosowanie, a przede wszystkim kampania i towarzysząca jej w tle mniej lub bardziej udana debata o społeczeństwie obywatelskim, obudziła w Białymstoku homo politicusa. Już nie tylko w postaci lunatyka raz na cztery lata błądzącego nad urną wyborczą, ale coraz bardziej, choć jeszcze nieśmiało i nadal bardziej w duchu partyjności niż polityczności, domagającego się poszerzenia swoich praw lokalnych. Świadomego narzędzi obywatelsko-samorządowych, którymi może wywrzeć wpływ na władze gminy.

Przełomem była zapewne - o prawie rok wcześniejsza - inicjatywa uchwałodawcza w sprawie zniesienia nakazu klikania w autobusach (w mniejszym stopniu protest ogólnokrajowy przeciw ACTA). Mieszkańcy skrzyknęli się wtedy już nie w sprawie symbolicznej jak np. nazwa ulicy, ale wokół inicjatywy, która po raz pierwszy odzwierciedlała potrzeby tak dużej zbiorowości. I choć wiosną ubiegłego roku tradycyjny system samorządowy jeszcze raz pokazał swoją hermetyczność zazdrośnie strzegąc zaklętych rewirów władzy, to bez wątpienia tamte doświadczenia mocno owocowały właśnie w ostatnim półroczu. Takiego poruszenia jak w sprawie MPEC-u (a potem śmieci) do tej pory w samorządowo-obywatelskim krajobrazie Białegostoku jeszcze nie było. Gdzieś to uniesienie musiało zostać siłą rzeczy skanalizowane. Majowe referendum było ku temu najlepszą, ale zarazem dla wielu białostoczan naturalną, koniecznością. Zwłaszcza, że wielokrotnie słyszeli z ust przedstawicieli opcji sprawującej władzę, że tylko radni mają monopol na podejmowanie decyzji. I choć do ważności głosowania zabrało czterech proc. (być może wiary i czasu), to wywołało ono wstrząs dla systemu.
Sprawna dotychczas maszynka do głosowania opcji dominującej w radzie się zacięła. Abstrahując od tego, na ile retoryka o potrzebie większej otwartości na potrzeby obywatela była rzeczywistym powodem wiosennego fermentu w miejskim samorządzie, a na ile u jego podłoża legły sprawy natury pozamunicypalnej, to faktem jest, że panująca do tej pory niepodzielnie w radzie miasta Platforma teoretycznie straciła większość. Teoretycznie, bo słynne majowe głosowanie w sprawie metody naliczania za śmieci pokazało, że ma nadal przynajmniej zdolność blokującą. Niemniej hasła o "nieobywatelskości partii, która ma w nazwie przymiotnik obywatelska" padły na podatny grunt. Nic dziwnego, że w tym klimacie zdecydowała się na kompromis w decydowaniu o podziale miejskich pieniędzy. Już nie tylko radni mają o nich decydować, ale też mieszkańcy w ramach tzw. budżetu obywatelskiego. A przecież jeszcze klika lat temu liderzy PO nie chcieli słyszeć o takiej kohabitacji. Tymczasem w tym roku, mimo wielokrotnie wcześniej powtarzanych słowach o kryzysie i racjonalnym wydawaniu pieniędzy, znalazło się 200 tys. złotych na tzw. małe projekty kulturalne, a w przyszłym - mimo że prace na projektem planów i wydatków miasta jeszcze się na dobre nie zaczęły - zarezerwowano na budżet obywatelski 10 mln. Nic dziwnego, że białostocka opozycja instytucjonalna chcąc wykorzystać potencjalną słabość Platformy, a przede wszystkim dobrą pogodę na akcje obywatelskie, wróciła do tematu reaktywacji rad osiedlowych. Bo też razem z inicjatywą uchwałodawczą i budżetem obywatelskim są one filarami demokracji oddolnej.

Już podczas kampanii przed majowym referendum liderzy zarówno PiS, jak SLD sygnalizowali, że trzeba włączyć białostoczan w proces podejmowania decyzji. Tak, by ludzie mogli decydować o tym, co dzieje się na ich ulicy, osiedlu, w najbliższym otoczeniu.

- To pokazuje, że będzie nam zależało, by ten głos brać pod uwagę. Bez względu na to, czy nadal pozostaniemy w opozycji, czy na poziomie lokalnym zdobędziemy władzę - mówił w rozmowie z "Obserwatorem" szef klubu PiS Rafał Rudnicki.

Z kolei lider podlaskiego SLD Krzysztof Bil-Jaruzelski w tym samym duchu, choć inaczej definiował relacje władza-mieszkańcy: - Bynajmniej nie przez schemat poprzedniej epoki: My-Oni. Wprost przeciwnie, by białostoczanie utożsamiali się z rządzącymi, z miastem.
Teraz dzięki zapowiedzi radnych PIS sprawa wróciła, z istotną zmianą: to rady osiedla miałyby współdecydować o kształcie budżetu obywatelskiego. Powód: rada byłaby w stanie lepiej zdiagnozować problemy na danym osiedlu i wystąpić z konkretnym wnioskiem do budżetu obywatelskiego.

Takie umocowanie rad nie podoba się Platformie.

- Chcemy decyzję w sprawie wydatków oddać bezpośrednio wszystkim mieszkańcom Białegostoku, bez pośredników, czy to radnych rady miejskiej czy to radnych rad osiedlowych. Propozycja PiS-u jest całkowicie sprzeczna z ideą budżetu obywatelskiego - mówił w telewizyjnym Obiektywie Zbigniew Nikitorowicz, przewodniczący klubu radnych PO. - Ponadto nie ma sensu wracać do czegoś, co już raz się nie sprawdziło.

Faktycznie, gdy we wrześniu 2004 roku Regionalna Izba Obrachunkowa przeprowadziła kontrolę ówczesnych radach białostockich osiedli, to okazało się, że w wielu z nich nikt nie panował nad tym, na co zarządy tychże rad przeznaczały pieniądze. Wydatki na administrację szły m.in. na kiełbaski, dofinansowanie kolonii dzieci skarbnika rady, zakup biurka dla parafii, żaluzje w gabinecie dyrektora szkoły. Niewiele miało to wspólnego z integracją lokalnej społeczności i wpajaniem jej zasad samorządności, czyli tym, czym powinny się zajmować rady (podobnie jak dzisiaj wydatkowanie przez partie państwowych pieniędzy na wino, garnitury, spa, ochronę czy ekspertyzy dla niektórych mediów). Nic dziwnego, że na progu swojej pierwszej kadencji Platforma nie zdecydowała się nadal podtrzymywać istnienie rad osiedlowych w Białymstoku.
Problem z nimi polegał także na tym, że powstawały w Białymstoku bez uwzględnienia faktu, że w zasobach spółdzielni mieszkaniowych już funkcjonowały osiedlowe rady spółdzielcze. To akurat jest dość istotne, bo większość białostoczan mieszka w zasobach spółdzielni. "Konkurencyjne" rady na tym samym terenie nie były w istocie potrzebne.

Tym bardziej, że na tych wielkich blokowiskach nie zawsze te wybory wychodziły, choć tam z pozoru było najłatwiej je przeprowadzić. W zasadzie udawały się dzięki takim ich pasjonatom jak Kazimierz Dudziński (os. Białostoczek) czy nieżyjąca już Krystyna Osipiak (os. Tuwima). I właśnie w potencjale obywatelskim, a raczej jego braku, niektórzy upatrują największą słabość rad. Bez sąsiadów, którzy byliby zaangażowani w działalność swojego osiedla, poświęcili swój czas, energię, pomysły, inicjatywy takie literalne reaktywowanie rad może nie wypalić. A że z tą aktywnością mimo wszystko nadal nie jest dobrze, pokazują choćby walne zgromadzenia rad spółdzielczych. Mimo dość sprawnie prowadzonej na niektórych osiedlach kampanii zachęcającej do udziału w zebraniach, w praktyce niewiele się zmienia. Podobnie we wspólnotach mieszkaniowych. W tych dużych na dorocznych zebraniach nadal sale świecą pustkami. I o ile w sakli ogólnomiejskiej, zwłaszcza przy sprawach o charakterze plebiscytowym - co pokazało majowe referendum - łatwiej wzbudzić wśród mieszkańców aktywność, to w skali mikro nadal jest za duża bierność. A przecież na logikę powinno być zupełnie odwrotnie. Zresztą podobnie rzecz ma się ze słynnym Tour de Białystok - spotkaniami osiedlowych prezydenta. Abstrahując od sposobu ich organizacji, nie da się jednak ukryć, że przyciągają niewielu mieszkańców.

- To jest druga strona tego samego syndromu - diagnozował w "Obserwatorze" Krzysztof Bil-Jaruzelski. - Skoro wszelkie inicjatywy obywatelskie traktowano nieufnie i a priori odrzucano, to nie dziwmy się potem, że ludzie machnęli ręką. W myśl zasady: "Po co mi to, skoro mój głos tak naprawdę nic nie znaczy". A przecież można było rozpocząć dyskusję, czy rad spółdzielczych w jakiś sposób nie włączyć w samorządowe. Czy pięcioprocentowy próg nie jest zbyt wysoki lub w ogóle konieczny, dyskutować o kompetencji rad, ich regulaminach, funduszach. Być może warto też pokusić się o podział miasta nie na czterdzieści kilka osiedli, niekiedy dość sztucznie wydzielonych, a na dzielnice. A w takim przypadku kompetencje takich rad, jak i pieniądze, którymi by dysponowały, byłyby znacznie większe.

W takie myślenie wpisuje się poniekąd propozycja PiS, by to właśnie rady osiedla decydowały w istocie o przeznaczeniu budżetu obywatelskiego. Z jednej strony takie rozbicie dzielnicowe faktycznie burzy jego ideę, z drugiej może uchronić go przed jeszcze większym wypaczeniem. Co prawda budżet obywatelski w Białymstoku jeszcze raczkuje, ale już po tych kilku tygodniach deliberowania widać symptomy tak bardzo przypominające nawyki charakterystyczne dla samorządności instytucjonalnej. Przy sile presji portali społecznościowych nietrudno sobie wyobrazić, że może być to w istocie monokulturalny budżet obywatelski. Poniekąd jako rezerwowa ścieżka zadośćuczynienia za przegrane podejścia do miejskich pieniędzy w innych konkursach. Samoograniczenie w dążeniu do realizacji własnych pomysłów na rzecz innych akcji czy podmiotów powinno być kardynalnym wzorcem. Póki go nie wykształcimy, a także przekonania, że odstępstwo od niego jest niepożądane (lub innych mechanizmów samoograniczających), póty faktycznie pomysłu, by to rady miały decydujący wpływ na budżet obywatelski, nie powinno się od razu przekreślać. Pod warunkiem oczywiście, że rady zostaną w przyszłej kadencji samorządu wskrzeszone. Jeśli jednak już, to w oparciu o trochę inną ontologię niż proponuje białostocka opozycja instytucjonalna.

Są bowiem dwie szkoły ich powoływania: odgórna i oddolna. W tej pierwszej to gmina decyduje o tym, że mają zaistnieć, wyznacza ich granice, ogłasza wybory i powołuje rady osiedli. De facto mamy tu do czynienia z klasycznym mechanizmem koncesjonowania rad osiedli.

W tym drugim sposobie inicjatywa należy do mieszkańców. To oni postanawiają, że chcą zorganizować się w radę osiedla, wyznaczają jej granicę, składają wniosek do rady miasta, która sprawdza go formalnie i udziela zgody na zaistnienie. I ta ścieżka dochodzenia do samorządności jest bardziej naturalna. Nikogo nie można do niej zmuszać, bo wtedy rady osiedla znowu zejdą na manowce. Bez względu na frekwencję w wyborach.

To od mieszkańców powinna wyjść inspiracja dla takiej formy demokracji oddolnej. I to najlepiej wsparta co najmniej 2 tysiącami podpisów z każdego osiedla (tyle potrzeba do złożenia inicjatywy uchwałodawczej). Przykład Wygody, Jaroszówki, na których od kilku próbuje się wskrzesić radę, pokazuje, że nie jest to sprawa łatwa. Jednak dopiero przy takiej legitymizacji rady osiedla będą prawdziwą emanacją lokalności, a zarazem mocnym partnerem dla magistratu i rady miasta.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny