MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Przez dziurkę po sęku

MAŁGORZATA MROWIEC
Niusia Horowitz-Karakulska z bratem Ryszardem Horowitzem w dniu otwarcia Muzeum Schindlera Fot. Anna Kaczmarz
Niusia Horowitz-Karakulska z bratem Ryszardem Horowitzem w dniu otwarcia Muzeum Schindlera Fot. Anna Kaczmarz
Mama smarowała jej twarz łupinami z buraków, żeby wyglądała zdrowo, na zdatną do pracy - Niusia Horowitz-Karakulska, dziewczynka z listy Schindlera, siostra słynnego brata i konsultantka Stevena Spielberga, wspomina lata okupacji i Schindlera, który tylko z jej rodziny uratował 14 osób, opowiada o miłości, która na zawsze zatrzymała ją w Krakowie.

Niusia Horowitz-Karakulska z bratem Ryszardem Horowitzem w dniu otwarcia Muzeum Schindlera Fot. Anna Kaczmarz

- Pamięta Pani życie w Krakowie na krótko przed wojną?

- Pamiętam, jak przez mgłę, jakie miałam łóżeczko, lalkę, wózek, jak mieszkałam. Łóżeczko było z baldachimem różowawo-liliowym. Wszystko w mieszkaniu było w kolorze lila, bo mama go ubóstwiała. To są wspomnienia z ulicy św. Wawrzyńca, tam mieszkaliśmy tuż przed wojną. Tata był buchalterem, czyli księgowym, a mama modniarką, ale wtedy już panią domu. Byliśmy średniozamożną krakowską, żydowską rodziną. Miałam siedem lat, gdy w 1939 roku urodził się mój brat. Pamiętam jak niania Antosia Strózik z Marcyporęby obudziła mnie i powiedziała, że bocian przyniósł mi braciszka. Zaspana poszłam obejrzeć. Nie byłam zadowolona, byłam zazdrosna.

- I nagle w to liliowe mieszkanie wtargnęła wojna.

- Mieszkaliśmy tuż koło elektrowni. Rodzice bali się, że to na nią w Krakowie spadną pierwsze bomby. Oddali Rysia pod opiekę Antosi, a ze mną zaczęli uciekać z Krakowa. Doszliśmy pod Janów Lubelski na wschodzie. Szybko wróciliśmy, bo rodzice tęsknili za dzieckiem zostawionym w Krakowie. Poza tym, stamtąd już też trzeba było uciekać. Przed Rosjanami. Potem, w 1941 roku, do naszego mieszkania wtargnęli Niemcy i zaczęli wszystko wyrzucać przez okno. Wypędzono nas i przesiedlono do getta, gdzie ludzi upychano jak sardynki do puszek. Tam też Niemcy chodzili z karabinami, łapali Żydów z ulicy, strzelali - trupów widziałam co niemiara. Najmłodsi, grupkami wymykaliśmy się na Krzemionki, kiedy tam jeszcze nie było muru, i tam łapaliśmy oddech. Szwendało się w tamtym rejonie sporo Niemców. Ostrzegano mnie, żebym nie brała od nich cukierków, bo zatrutymi cukierkami dobijali ludzi, zwłaszcza dzieci.

- Gehenna trwała dalej w obozie w Płaszowie.

- W marcu 1943 roku była likwidacja getta i zamknięto nas w obozie płaszowskim. Jako dziewczynka napatrzyłam się, jak ludzie padali z głodu, byli rozstrzeliwani... W Płaszowie, jako jedenastolatka, robiłam szczotki z włosia końskiego. Pracowałam w małym baraku przy tak zwanej Hujowej Górce, gdzie Niemcy rozstrzeliwali transporty. Przywożono tych ludzi samochodami i wyrzucano. Oni się otrzepywali, czesali, poprawiali kokardki - i za chwileczkę leżeli w rowie, rozwaleni w sekundzie. To wszystko widziałam przez dziurkę w desce w ścianie.

- Rodzice próbowali jakoś chronić dzieci?

- Mama smarowała mi twarz łupinami z buraków, żebym wyglądała zdrowo, na zdatną do pracy. Wyciągała obierki z wiadra na śmieci i robiła mi rumieńce. Jeśli na codziennym apelu ktoś się nie spodobał, to wystarczyło wskazanie palcem... Przed selekcjami w obozie tata chował mnie w centralnym magazynie, gdzie był kierownikiem. Gdy miał cynk, że będzie selekcja, musiałam tam zapychać jak szalona. Wchodziłam po drabince i siedziałam na półkach wśród rur, desek, szpejów, worków - po dwie, trzy godziny parę razy w tygodniu. Poza tym rodzice sfałszowali mi datę urodzenia, dzięki czemu jako o rok starsza kwalifikowałam się do pracy w Fabryce Emalia Schindlera.
- Co Pani tam robiła?

- Pracowałam przy buksach. To były takie tulejki - może do samolotu, może element uzbrojenia. Nigdy nie były wykorzystane, to był pic. Schindler to sobie tak wymyślił jako pretekst do pozyskiwania ludzi, których ratował. Czyściłam tulejki w wodzie z olejem, bo Schindler uważał, że dobrze się do tego nadają moje smukłe dziecięce palce.

- Jest Pani jedną z dwóch żyjących dziś w Krakowie osób ze słynnej listy Schindlera - obok Stelli Muller-Madej. Jak się Pani na niej znalazła?

- W Emalii pracowałyśmy we dwie z mamusią, a w sumie z mojej rodziny uratowało się dzięki liście Schindlera 14 osób. Ojciec wpis na listę załatwił nam ze Sternem, księgowym Schindlera. Jesienią 1944 roku była likwidacja obozu w Płaszowie i wtedy wyjechaliśmy z przeznaczeniem do Brünnlitz na Morawach. Schindler ściągał nas tutaj pod przykrywką planowanej produkcji amunicji. Ale doszło do pomyłki. Trzysta kobiet znalazło się w Auschwitz. Dopiero po kilku tygodniach, po interwencji Schindlera, ten nasz transport został przewieziony do Brünnlitz. Jednak zanim się to stało, w Auschwitz dwukrotnie zdarzyło się, że miałam trafić do komory gazowej. Raz wyratował mnie brylant połknięty przez mamusię, dany strażniczce Orlowskiej. A za drugim razem przeczekałam parę godzin w nieczynnym węglowym piecu. Wyszłam stamtąd, gdy było po selekcji i wiedziałam, że już mi nic nie grozi. Siedem tygodni pobytu w Auschwitz - a wystarczyłoby tam być jeden dzień, żeby pójść z dymem. Z kolei, gdy opuszczałyśmy obóz, widziałam - znów przez dziurę po sęku, tym razem w ścianie wagonu - mojego ojca i brata. Zostali wysłani do Oświęcimia z Brünnlitz, o czym zadecydował tamtejszy komendant pod nieobecność Schindlera. Brat był jednym z najmłodszych więźniów Oświęcimia.

- Jak odnaleźliście się w końcu wszyscy w Krakowie?

- Z Brünnlitz, po wyzwoleniu przez Rosjan, po trzech tygodniach my z mamusią dostałyśmy się do Krakowa. Potem się odnalazł Rysio, a w końcu pojawił się tatuś, choć wcześniej były wieści, że nie żyje. Jak już wszyscy zebraliśmy się w kupie, rodzice wynajęli mieszkanie przy Rynku Głównym.

- Wielu Żydów po wojnie wyjechało. Co sprawiło, że Pani została w Krakowie na zawsze?

- Love, love!

- Niech Pani o tej love opowie!

- Co tydzień, co sobotę chodziłam do YMKI na Krowoderską na wieczorki taneczne. To był mój konik. I tam po raz pierwszy zobaczyłam mojego przyszłego męża. A oficjalnie poznałam tego studenta medycyny 12 lutego 1951 roku w Feniksie. Też na tańcach.

- Pani mąż mawia, że tak rozpoczął się dialog judeo-chrześcijański, bo Pani - Żydówka, on - katolik.

- Oboje przeżywaliśmy przykre momenty, łącząc się z kimś, kto nie był po myśli rodziców. Były awantury. Nie mogliśmy się widywać w domu, spotykaliśmy się u kolegów, koleżanek, na chórze w kościele Pijarów, bo mąż jest wychowankiem ojców pijarów. W koktajlbarze przy herbacie siedzieliśmy dwie, trzy godziny.
- Nie miała Pani wątpliwości, czy to TEN?

- Żadnych. I w końcu postawiliśmy na swoim.

- Rodziny się też polubiły?

- Wcale. Nie spotykały się. Wszystko chłodno, oficjalnie. Inne czasy były. Teściową na pewno gnębiło, że mąż związał się z osobą innej wiary. I to również teściowa sprawiła, że zostaliśmy w Krakowie. Mój brat namawiał nas na wyjazd, obiecywał, że pomoże. Jednak gdy zaczęliśmy starania, teściowa poszła do biura paszportowego i skutecznie interweniowała, żebyśmy nie dostali dokumentów. Mąż jest jedynakiem, chciała, żeby został na miejscu.

- Więc Kraków - ze względu na męża. A podobno kocha Pani Nowy Jork.

- Są tam inni ludzie, podoba mi się atmosfera tego miasta, architektura. Ale może widzę Nowy Jork okiem turysty? Nie wiem, czy gdybym mieszkała dłużej, miałabym tak samo dobre zdanie.

- Jak przejścia z okupacji wpłynęły na Pani dalsze życie?

- Gdy wróciłam z obozu, w wieku 14 lat, ważyłam 24 kilo. Bardzo wcześnie posiwiałam, farbowałam się od 17. roku życia. Ogólnie starałam się żyć normalnie, ale nie zawsze mi się to udawało. Miałam koszmarne sny, zrywałam się w nocy... W czasie ciąży obawiałam się, czy urodzę normalne dziecko. Byłam pod opieką psychologa, doktor Półtawskiej, która ratowała zdrowie psychiczne dzieci Oświęcimia. Stwierdzono u mnie "KZ-syndrom" - syndrom obozu koncentracyjnego. O wojennych przeżyciach nikomu nie mówiłam, nawet córka nic nie wiedziała. To wszystko zmienił film. Wtedy zaczęłam opowiadać.

- Film "Lista Schindlera" był kręcony 20 lat temu. Pani wtedy przyszła do Spielberga czy on do Pani?

- Ja do niego. Zaprowadził mnie, nieżyjący już, redaktor Palowski z telewizji, który pomagał Spielbergowi znaleźć odpowiednie miejsca, gdzie mogłyby być kręcone niektóre sceny. To był marzec 1992. Weszliśmy z Frankiem Palowskim do Rynku Głównego, a tam co kawałek stał motocykl z przyczepką, umundurowani statyści. Zamarłam. Absolutnie nie chciałam pójść dalej, tak się przeraziłam. Palowski wziął mnie pod rękę, podprowadził tam, gdzie była ekipa. Spielberg był uszczęśliwiony, że zobaczył żywego świadka, zadawał mi wiele pytań.

- Czy dzięki Pani jakiś element został wprowadzony do filmu?

- Tak: połknięcie brylantu z chlebem.

- Oryginalna jest filmowa scena wręczania Schindlerowi urodzinowego tortu od pracowników. W rzeczywistości jednak Schindler ucałował wtedy Panią, dziecko, a nie młodą dziewczynę jak to jest pokazane.

- Tak, zmieniono to. Schindlera wtedy zamknęli za pocałowanie mnie w czoło. Bo było to wbrew filozofii nazistowskiej.

- Schindlera nazywa Pani swoim wybawcą.

- I mam jego zdjęcie nad łóżkiem.

- A jak go Pani zapamiętała?

- Pachnący, czysty, elegancki, przystojny, wrażliwy. Potrafiący pogłaskać, potrafiący zapalić papierosa i rzucić, żeby sobie ktoś podniósł i go dokończył. Uprzejmy, niekrzyczący, niewrzeszczący - nietypowy Niemiec. Bo wszyscy inni chodzili z pałą i darli się. Był czarujący: troszeczkę łysawy, ale zawsze w krawacie, w pięknej koszuli - jak amant filmowy. Zwłaszcza w kontekście tego, co było wokół, ludzi niedomytych, niedożywionych i zawszonych.
- Są tacy, co próbują odbrązawiać postać Schindlera.

- A ja uważam, że w Krakowie powinna być poświęcona mu ulica, plac lub skwer. Idealna byłaby obecna ulica Lipowa, przy której znajduje się fabryka Schindlera zamieniona na muzeum. Faktycznie: on był członkiem partii, szpiegiem, przyjechał do Krakowa robić biznes i zarobił grube pieniądze. Ale coś w niego wstąpiło i postanowił ratować ludzi. Czy był kobieciarzem, pijakiem - to jego prywatna sprawa. Dla ponad tysiąca ocalonych, którzy dzięki niemu uniknęli losu milionów zabitych w czasie okupacji, był wybawcą.

- Pani sławny brat Ryszard Horowitz jako dużo młodszy nie odbierał grozy tamtych dni tak świadomie jak Pani.

- Ale tuż po wojnie był bardzo agresywny, dziki, łapał kromkę chleba i chował się. A dziś ten dziki chłopak jest jednym z najbardziej znanych fotografików. Wyjechał w 1959 roku do Stanów. Tam założył rodzinę. Jest niezwykle pracowity, bardzo popularny. Wkrótce ukaże się jego biografia. Zrobił z dźwigu słynne zdjęcie ogromnej liczby ludzi, która oblega Rynek krakowski. Mam je w oryginale. W haniebnym miejscu, gdzie trzymam wszystkie prace mojego brata: pod dywanem...

- To jakaś skrytka?

- Nie, one po prostu leżą wyprostowane. Takie są duże! Zdjęcie krakowian - na pół dywanu.

- Pani też przejawiała zdolności artystyczne?

- Chciałam być tancerką. A zostałam kosmetyczką i miałam umiłowanie do tej pracy. Pracowałam w spółdzielni kosmetycznej VITA, w ekskluzywnych na owe czasy gabinetach, jedenaście lat w hotelu Forum. Pracowałam prawie 60 lat, skończyłam półtora roku temu. Mam pół tapczanu dyplomów z konkursów kosmetycznych. Byłam też instruktorem i wychowałam wiele kolejnych kosmetyczek.

- W tym roku skończyła Pani 80 lat. Jak je Pani ocenia?

- Dużo przeżyłam tragicznych chwil i dużo wspaniałych. Mam cudownego męża, wspaniałą córkę, wnuki, jestem prababcią - i to wszystko dzięki Schindlerowi. Dzięki temu, że mi uratował życie.

Rozmawiała: MAŁGORZATA MROWIEC

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski