Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Przepis na pączki z pokolenia na pokolenie. Najstarsza cukiernia w mieście.

Aneta Boruch
Długa kolejka klientów po nasze pączki daje satysfakcję. Wtedy widać sens tej ciężkiej pracy – mówi Stanisław Dmowski.
Długa kolejka klientów po nasze pączki daje satysfakcję. Wtedy widać sens tej ciężkiej pracy – mówi Stanisław Dmowski. Wojciech Oksztol
Receptury te same od kilkudziesięciu lat, rzetelność i ciężka praca - to sposób na sukces znanej rodziny białostockich cukierników - Romana i Stanisława Dmowskich. Ich cukiernia jest najstarsza w mieście. Działa od czterdziestu lat.

Przed ostatnim tłustym czwartkiem PIH przeprowadziła badanie organoleptyczne pączków - u Dmowskich wyszła laurka. Jak zawsze. Ale na tę jakość i smak złożyły się długie lata pracy całej rodziny. Dzieje ich firmy zaczęły się w latach 50. ubiegłego wieku i mogłyby posłużyć za scenariusz dobrego filmu.

Roman Dmowski w wieku 16 lat opuścił rodzinną wieś Opole Nowe pod Siedlcami i wyjechał za chlebem do Gdańska. Dwóch jego braci było tu krawcami. On do krawiectwa się nie garnął. Chciał nauczyć się budowy okrętów. Ale do Technikum Budowy Okrętów nie został przyjęty. Oficjalnie ze względu na brak miejsc. A tak naprawdę dlatego, że ojciec miał pięć hektarów, więc przypięto mu łatkę syna kułaka.

Nauka zawodu

W 1953 roku wybrał się na zorganizowany przez gdański ZDZ kurs przysposobienia zawodowego dla piekarzy i ciastkarzy. Czasy nie sprzyjały prywatnej przedsiębiorczości. Wszelkie drobne przedsiębiorstwa masowo upaństwawiano albo wręcz zamykano. Ich właściciele poszukiwali swojego miejsca w życiu. Wielu trójmiejskich mistrzów cukiernictwa znalazło wtedy zatrudnienie w ZDZ jako nauczyciele.

Roman Dmowski uczył się zawodu u starego trójmiejskiego cukiernika Nawrockiego. Nauka zajęła mu półtora roku. Pierwsze doświadczenie zawodowe zdobył najpierw w PSS, potem w prywatnych zakładach. Nie ominęło go wojsko. Służył w Szczecinie w jednostce, która dowodził generał Wojciech Jaruzelski. Roman Dmowski był jednym z jego kierowców.

Z wojska wrócił do Gdańska i trafił do Grand Hotelu. Pamięta wizyty różnych ówczesnych dygnitarzy i zabawne sytuacje związane z ich pobytem. Hilary Minc na przykład poprosił o ciastko na deser. Podano kilka, ale żadne mu nie odpowiadało. W końcu szef kazał zanieść całą tacę słodyczy. I dopiero wybrał dwa ciasteczka.

- To był znany smakosz, obsługiwał go sam dyrektor - uśmiecha się pan Roman.

Największym osiągnięciem Romana Dmowskiego w Grand Hotelu było zrobienie 12-piętrowego, ważącego 18 kg tortu na wesele córki jakiegoś PRL-owskiego dygnitarza z cudzoziemcem. Zwieńczeniem tortu były dwie flagi: polska i brytyjska, wykonane z marcepanu.

Własny zakład

Marzeniem Romana Dmowskiego zawsze był własny zakład. Postanowił spróbować szczęścia na Ziemiach Odzyskanych, jak wówczas określano województwa zachodnie. Niestety spóźnił się - wszystkie nieruchomości były już tam zajęte. Próbował w wielu miastach. W Lęborku, Myszkowie koło Częstochowy, Łabędach, Żarach, Żaganiu, Wałbrzychu. We Wrocławiu zdał u Leszka Grupy egzamin i został mistrzem cukiernictwa.

Miał papiery i fach. Zaczął myśleć o stabilizacji zawodowej i osobistej. Wrócił do Siedlec, do zakładu pana Osińskiego. Przepracował w nim w sumie osiem lat. Jednak wciąż myślał o własnym biznesie.

- Patrzyłem jak innym się udało i ja też chciałem mieć coś swojego. Nie ma to jak na swoim - podkreśla Roman Dmowski.

W końcu trafił do Białegostoku. Zaczął od pracy u znanych wtedy cukierników: Wasiluka, a potem Tarasiuka. Ale to był tylko przystanek w dążeniu do własnej firmy.
Aby uruchomić zakład potrzebny jest kapitał. - To też ciekawa opowieść - wspomina z sentymentem pan Roman.

Bo finanse zdobył różnymi sposobami. Na początek pożyczył 15 tysięcy zł od braci. Okazało się za mało. Postanowił więc zdać się na los. Jego pasją wyniesioną z gdańskich czasów, były konie. Pojechał do Warszawy, na Służewiec. Szczęście mu dopisało.

- Wygrałem kilkanaście tysięcy - śmieje się pan Roman.

Pieniądze jednak w tamtych czasach to nie wszystko. Potrzebna jeszcze była zgoda urzędników na otwarcie własnej działalności. Miał z tym duże trudności. Wciąż dostawał odmowne decyzje miejskiej rady narodowej, bo wtedy władze w Białymstoku, podobnie jak w całym kraju, postawiły na spółdzielczą Społem. "Nie będziemy sobie robić konkurencji" - usłyszał.
Udało mu się dopiero po odwołaniu do wojewódzkiej rady narodowej. I tak 23 listopada 1971 roku zaczął się rodzinny biznes Dmowskich w Białymstoku.

Trudne początki

Pierwszy zakład znajdował się przy ulicy Nowowarszawskiej. W głębi podwórza, w małym drewnianym domku, wynajętym od państwa Wolfartów rozpoczęło się wytwarzanie pączków i babek. Sprzedawano je zaś w stojącej obok niewielkiej drewnianej budce. Nie była to łatwa produkcja. Wszystkiego brakowało, o każde urządzenie należało walczyć.

- Kolega pomógł mi zdobyć ubijaczkę i piec - wspomina Roman Dmowski. - Dzielarka, czyli maszyna do porcjowania ciasta była z roku 1923, znaleziona gdzieś jako złom, który udało się odnowić.

- Do dziś mamy te maszyny, stoją w magazynie nieużywane, ale sprawne - dodaje syn Stanisław.
Asortyment produkowanych ciast też był wtedy dużo uboższy. Bo i inne były gusta konsumentów. Roman Dmowski bazował na dwóch sztandarowych przepisach, które przywiózł z Wybrzeża i które do dziś nie uległy zmianie. Pierwszy to receptura wytwarzania pączków w pomadzie z wiśniową konfiturą, drugi na babkę podolską. To całkowicie autorski przepis Dmowskiego. Kilku cukierników w Białymstoku próbuje bezskutecznie złamać jej tajemnicę. Tymczasem prawdziwa babka podolska to ciasto drożdżowe odpowiednio uszlachetnione tłuszczami. Niby proste, ale to sztuka tylko dla zawodowców.

Białostoczanie chętnie również kupowali u Dmowskiego różne drożdżowe placki, strucle, bułki, babki piaskowe. Nie było natomiast tylu ciast kremowych, co teraz - tylko rolada kremowa, stefanka i torty z tradycyjnym kremem maślanym. Powód? Ciągły problem z produktami. Cukier chociażby, był towarem deficytowym. W latach 70. zawsze go brakowało. Z mąką i innymi dodatkami to samo. Ratowały tzw. dojścia w sklepach - za pączki i ciasta spod lady można było załatwić potrzebne artykuły do produkcji. A potem pracowicie wysypywało się mąkę czy cukier z kilogramowych torebek do kotła.

Oddzielna historia to transport. Samochód był luksusem. Wyroby ciastkarskie więc dowoziło się z zakładu zwykłym wózkiem. Pierwszym samochodem, jaki pojawił się w zakładzie była Syrena R z plandeką z tyłu, taki pick-up lat 70 - określa senior rodu. - Druga była Syrena Bosto - ta z tyłu miała już blaszaną pakę.

Ale tamten okres miał jeden plus. - To były lata niezaspokojonego popytu - mówi Stanisław Dmowski. -Wszystko schodziło.

Afera z orłem

W 1987 roku cukiernia Dmowskiego przeniosła się na ulicę Wasilkowską, do własnego lokalu. Prosperowała świetnie, a wszystkie zarobione pieniądze rodzina inwestowała w rozwój firmy. No i trzeba było się pilnować, żeby nie pokazać, że ma się trochę więcej. Bo panowie ze służb bezpieczeństwa ciągle nachodzili i mieli oko na wszystko. Ci, którzy przekraczali określone obroty, dostawali osobistych opiekunów, którzy sprawdzali skąd taki obrotny obywatel ma i co ma. Rzemieślników nękały kontrole podatkowe, bywało że w nocy, nad ranem.

Podpaść można było też za inne rzeczy. W sklepie Dmowskiego wisiał krzyż i orzeł w koronie. Pewnego dnia weszło dwóch panów i mówią: proszę usunąć orła w koronie. Roman Dmowski odpowiedział, że orła nabył legalnie w polskim sklepie, o tu jest metka. Postawił się i stanowczo oznajmił, że orła nie usunie. Dali spokój. Tak się przynajmniej mogło wydawać.

Tydzień później w mieście wybuchła afera - zatrucie ciastkami Dmowskich. Po raz pierwszy w życiu. Zakład zamknięty, szum się zrobił. Ostatecznie w ciastkach niczego nie wykryto. Cukiernia nie pracowała przez tydzień, potem wszystko wróciło do normy. Orzeł i krzyż wiszą do dziś.

Nadszedł przełom ustrojowy 1989 roku. Biznes stał się łatwiejszy do prowadzenia, znikł problem z zaopatrzeniem. Ale pojawiło się też wiele rzeczy wcześniej nieznanych, np. bariera popytu, ubożejące społeczeństwo.

Rodzinny interes

Firma Dmowskich zawsze miała charakter rodzinny. - To mój najlepszy wspólnik - pan Roman bierze za rękę żonę Annę. Są małżeństwem już prawie 40 lat i zawsze pracowali wspólnie.

Dziesięć lat temu stery zarządzania przejął syn Stanisław. Ekonomista z wykształcenia, ma za sobą też studia doktoranckie i oczywiście doświadczenie zawodowe, zdobyte podczas codziennej pracy z rodzicami. Cel też jasny.

- Jesteśmy zakładem, który robi wyjątkowy produkt dla wymagającego klienta w przystępnej cenie - określa Stanisław Dmowski. - Kontynuuję pracę ojca według zasad, które mi wpoił. Tata zawsze podkreślał, że najważniejsza jest jakość wyrobu, solidność, rzetelność i ciężka praca. A także dobrze dobrani współpracownicy. W dzisiejszych czasach pogodzenie wysokiej jakości z niską ceną proste nie jest. Ale wystarczy, że zbliżają się święta, podjeżdżają samochody pod cukiernię i widać sens tej ciężkiej pracy - dodaje Stanisław Dmowski.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny