Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Prof. Kazimierz Kobus, światowej sławy chirurg plastyczny, skończył Akademię Medyczną w Białymstoku

Janka Werpachowska
gościł w Białymstoku z okazji zjazdu absolwentów Akademii Medycznej rocznik 1961
gościł w Białymstoku z okazji zjazdu absolwentów Akademii Medycznej rocznik 1961 Wojciech Oksztol
Dzisiaj moi doktoranci, kiedy dowiadują się o jakimś ważnym wydarzeniu, na przykład w Kanadzie, przychodzą do mnie i mówią: Panie profesorze, lecimy - mówi prof. Kazimierz Kobus. - I dla nich to jest oczywiste.

Kurier Poranny: Pięćdziesiąt lat temu skończył Pan białostocką Akademię Medyczną.

Kazimierz Kobus: Przyjechałem do Białegostoku z Lublina. Właściwie przypadek zdecydował o tym, że wybrałem akurat tutejszą Akademię Medyczną. Kolega tu zdawał, we dwóch zawsze raźniej. Później jego wyrzucili, a ja zostałem.

Na pewno ma Pan wiele miłych wspomnień z tamtych lat.

- Prawdę mówiąc, to był czas bury i ponury. Ale byliśmy młodzi, dlatego dzisiaj, po latach, wspominam ten okres miło.

Starsi białostoczanie pamiętają bale medyków, organizowane przez studentów Akademii Medycznej. Wypadało na nich bywać.

- O tak. To były takie trochę snobistyczne imprezy, kolorowe i szalone na tle panującej wtedy powszechnie szarzyzny. Jeden z profesorów występował na balach we fraku. Ja też kiedyś pożyczyłem frak z teatru - już było nas dwóch. Ale w związku z balem medyka pamiętam zdarzenie, które może niekoniecznie nadaje się do publikacji.

Nie wierzę.

- Wymyśliliśmy, żeby aulę, która w tamtych czasach nie wyglądała tak pięknie jak teraz, ozdobić balonikami.

No i co w tym strasznego?

- Był problem: w tamtych czasach nigdzie nie można było kupić baloników.

Domyślam się, jak studenci Akademii Medycznej sobie z tym poradzili.

- Kolega kupił kilkadziesiąt prezerwatyw. Z powodzeniem udawały karnawałowe baloniki. I sprawa nie miałaby dalszego ciągu, gdyby nie fakt, że on je kupił na rachunek, wystawiony na Zarząd Uczelniany Zrzeszenia Studentów Polskich. A przewodniczącym ZSP byłem ja. Jakiś dziennikarz odkrył tę fakturę. Zrobiła się afera, trzeba się było tłumaczyć, dlaczego Zrzeszenie Studentów Polskich zakupiło taką ilość prezerwatyw.

Ale wszystko skończyło się dobrze, prawda? Czy przypomina Pan sobie jakieś inne momenty ze studenckiego życia, które mogły wyglądać podejrzanie dla ówczesnych władz?

- W tamtym czasie wciąż byliśmy na cenzurowanym, chociaż można już było mówić o pewnych oznakach odwilży. Kiedy ja studiowałem, były organizowane przez Kościół obozy dla studenckiej młodzieży katolickiej. W Białymstoku zajmował się tym późniejszy biskup Gulbinowicz. Poznaliśmy się wtedy - on jeszcze nie był biskupem, ja nie byłem profesorem. Nawiasem mówiąc, po latach, kiedy kardynał Gulbinowicz był metropolitą wrocławskim, widywaliśmy się od czasu do czasu.

Ale wróćmy do naszej młodości w Białymstoku.

Któregoś roku był właśnie taki wyjazd na wakacyjny obóz dla młodzieży katolickiej. Trzeba było wynająć autokar. Zajęła się tym jedna z naszych koleżanek. Taki wniosek musiał mieć pieczątkę jakiejś instytucji - inaczej byłby tylko świstkiem papieru. No i koleżanka wykorzystała pieczątkę Zarządu Uczelnianego Zrzeszenia Studentów Polskich.

Po jakimś czasie zostałem wezwany - o ile pamiętam - razem z Wojtkiem Boroniem lub dzisiejszym profesorem Janem Stasiewiczem na przesłuchanie do Urzędu Bezpieczeństwa. Pokazano nam zdjęcia, mające dokumentować - ich zdaniem - nieprawomyślne zachowania, do jakich dochodziło na obozie. Wyglądało to tak, jakby służby specjalne fotografowały uczestników obozu bez przerwy, zza każdego krzaka.

Ale nie o to, co robiliśmy na obozie nas pytali. Najważniejszy problem, to była pieczątka. Dlaczego organizacja studencka firmowała podanie o wynajęcie autokaru, którym wyjechaliśmy na katolicki obóz - to przesłuchującego najbardziej interesowało. Już nie pamiętam, ja czy Stasiewicz, któryś z nas zadał genialne pytanie: A jaka to pieczątka, podłużna czy okrągła? - Podłużna - odpowiedział ubek. - A, podłużna, to nieważna, każdy ją mógł wziąć z biurka. Najważniejsza jest okrągła. Tylko ona się liczy. Funkcjonariusz o dziwo dał się przekonać, sprawa rozeszła się po kościach i dalszego ciągu nie było.

Pańscy koledzy, którzy razem z Panem kończyli pięćdziesiąt lat temu białostocką Akademię Medyczną, mówią o Panu: "światowej sławy chirurg plastyczny". To bardzo ciekawa dziedzina medycyny. Kiedy zdecydował się Pan na taką specjalizację?

- Chyba trochę przesadzają z tą "światową sławą", chociaż nie będę ukrywał, że w środowisku chirurgów plastycznych jestem trochę znany. Kiedy myślę o swojej pracy, mam taką refleksję: za wcześnie się urodziłem. W latach 60. i 70. było bardzo trudno nawiązywać i utrzymywać kontakty naukowe i zawodowe z Europą, a co dopiero ze światem. Dzisiaj moi doktoranci, kiedy dowiadują się o jakimś ważnym wydarzeniu w tej dziedzinie na przykład w Kanadzie, przychodzą do mnie i mówią: Panie profesorze, lecimy. I dla nich to jest oczywiste. Ale muszę przyznać, że miałem i tak sporo zawodowego szczęścia.

Wróćmy do początków. Jak znalazł się Pan w klinice prowadzonej przez profesora Michała Kraussa?

- Skończyłem chirurgię ogólną, a że interesowałem się chirurgią rekonstrukcyjną twarzy, pojechałem do Polanicy. Na szczęście zostałem przyjęty do znanej już wtedy kliniki prowadzonej przez ówczesnego doktora, a późniejszego profesora Michała Kraussa, co m.in. uratowało mnie przed wojskiem - wtedy absolwenci akademii medycznych byli często brani do służby na dwa lata. Pojechałem do Polanicy na trochę - zostałem na zawsze.

To był wspaniały okres dla polskiej chirurgii plastycznej. Profesor Krauss zajmował się chirurgią rekonstrukcyjną, mającą m.in. na celu likwidację skutków obrażeń wojennych. Kiedy dołączyłem do tego zespołu, korygowaliśmy wady wrodzone, jak na przykład rozszczepy wargi i podniebienia, zmiany będące skutkiem chorób i operacji onkologicznych, wypadków, ciężkich oparzeń.

Chirurgia plastyczna, rekonstrukcyjna, to dziedzina medycyny, wymagająca od lekarza nie tylko ogromnej precyzji, ale też umiejętności i wiedzy właściwej wszystkim innym specjalizacjom. Na szczęście mogłem bywać - na pewno nie tak często jak bym chciał - w liczących się ośrodkach: we Francji, Anglii, Szwajcarii czy USA, gdzie wiele się nauczyłem. Lata 60. i 70. XX wieku to bardzo dobry okres dla polskiej chirurgii plastycznej, bo później inni mieli czego uczyć się od nas.

Dzisiaj zapewne może się Pan pochwalić niemałą grupą chirurgów plastycznych, których Pan wykształcił.

- Oczywiście. Ale i sam cały czas się uczę. Rozwój technik operacyjnych pozwala dzisiaj na przeprowadzanie bardzo precyzyjnych, skomplikowanych zabiegów. Parę miesięcy temu miałem okazję zaznajomić się z możliwościami robota chirurgicznego da Vinci. To zupełnie inny świat.

Manipulatory wykluczające ryzyko, że chirurgowi zadrży ręka; obraz pola operacyjnego powiększony dziesięciokrotnie. Przy odpowiednim zaprogramowaniu można zespalać naczynia o przekroju 0,1-0,2 mm. Jedyny taki robot w Polsce jest we Wrocławiu. Są państwa, które mają po kilkadziesiąt a nawet kilkaset takich urządzeń, a u nas prof. Witkiewicz ma wciąż problem choćby finansowania operacji dokonywanych za pomocą da Vinci. Koszty, oczywiście, są większe niż operacji tradycyjnych, ale za to do minimum spada ryzyko powikłań, pacjent jest krócej hospitalizowany - a więc per saldo jest taniej.

Może Pan powiedzieć, że miał w życiu szczęście?

- Miałem. W stanie wojennym, w styczniu `82, w Hamburgu odbywał się międzynarodowy kongres chirurgii szczękowo-twarzowej. Byłem pewien, że nie dostanę paszportu, ale wniosek złożyłem. Po tygodniu dwóch milicjantów przyniosło mi paszport do domu. Władza chciała widocznie pokazać, że sytuacja w kraju jest normalna. Jechałem samochodem. Na granicy polsko-enerdowskiej nikt mnie kontroluje, tylko poganiają, żeby jechać. To samo na granicy NRD - RFN. Pytam celnika zachodnioniemieckiego: Co się dzieje? A on się śmieje: Myśleli, że jakaś swołocz jedzie. Bo kto dzisiaj wyjeżdża z Polski na Zachód? Za to koledzy w Hamburgu zgotowali mi takie powitanie, jakbym był bohaterem.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny