Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Prof. Halina Parafianowicz: Pogoda i kobiety przesądzą o losie Ameryki

Tomasz Maleta
Halina Parafianowicz, amerykanistka z Instytutu Historii i Nauk Politycznych Uniwersytetu w Białymstoku
Halina Parafianowicz, amerykanistka z Instytutu Historii i Nauk Politycznych Uniwersytetu w Białymstoku Andrzej Zgiet
Toczy się ostry bój o głosy kobiet. Wśród wyborców jest ich o osiem milionów więcej niż mężczyzn, więc jest o co zabiegać.

Barack Obama będzie jak Jimmy Carter czy Bill Clinton?
Halina Parafianowicz, amerykanistka z Instytutu Historii i Nauk Politycznych Uniwersytetu w Białymstoku:
Myślę, że pierwszą kadencję Barack Obama nacechował tak silnym indywidualizmem, że nie ma sensu porównywać go do poprzedników.

Wspomniałem o byłych prezydentach z Partii Demokratycznej nie bez powodów. Gdy wygrywali wybory z nimi też wiązano duże nadzieje. Ale tylko Clintonowi w nieodległych czasach udało się przekonać Amerykanów, by po raz drugi zasiadł w gabinecie owalnym.

- Rzeczywiście, Amerykanie mają dylemat, bo dziś kraj jest rozpołowiony. To widać wyraźnie. Są dwie Ameryki, co widać w badaniach opinii publicznej i najnowszych sondażach.

Co dzieli Amerykanów?

- Tradycyjnie program polityczny obu partii, ale także i to, co proponują dwaj kandydaci.

Czy to, że po czterech latach prezydentury Baracka Obamy taka rysa dzieli kraj, nie jest w gruncie rzeczy też rysą na jego wizerunku? Gdy obejmował urząd w styczniu 2009 roku wiązano z nim ogromne nadzieje. Zmiana - to hasło miało odmienić kraj, a Obama był kreowany wręcz jako odnowiciel USA.

- Cztery lata temu Amerykanie wybierając Obamę pokazali swoje oczekiwanie i preferencje. Pierwszy raz prezydentem był nie biały Amerykanin, młody, popularny, charyzmatyczny. Potencjalnie już wtedy mówiło się (do czasu konwencji Partii Demokratycznej), że mogłaby też kobieta zasiąść w Białym Domu.

To też byłaby duża zmiana.

- Tak, ale jednak Amerykanom łatwiej było zaakceptować nie białego mężczyznę niż kobietę prezydenta.To świadczy, że Ameryka się zmienia. Zwyciężyły wtedy grupy etnicznie, ludzie sfrustrowani, niekoniecznie związani ściśle z Partią Demokratyczną, ale ci, którzy nie akceptowali polityki Busha. Pamiętamy też, w jaki sposób poprzednik Obamy zapewnił sobie pierwszą kadencję: od maratonu wyborczego na Florydzie aż po werdykt Sądu Najwyższego. To był nietypowy przykład, kiedy w urnach można mieć większość bezwzględną w głosach, ale nie przełoży się to na głosy elektorskie. Wielu komentatorów twierdzi, że historia sprzed 12 lat może się powtórzyć 6 listopada. Właśnie z powodu tego rozpołowienia Ameryki i dosyć wyrównanych szans, z niewielką przewagą dla Baracka Obamy. O rezultacie wyborczym przesądzą w gruncie rzeczy niezdecydowane stany, bo to one są tym języczkiem u wagi.

Co udało się takiego Obamie, by przeciętny wyborca raz jeszcze mu zaufał?

- Wiele robił kwestiach społecznych, edukacji czy też w bardzo kontrowersyjnej sprawie dostępności do opieki zdrowotnej dla wielu milionów ludzi, którzy tego byli pozbawieni. Zresztą prezydent nie ukrywa, że swój program adresuje do typowego przedstawiciela klasy średniej: zarabiającego, ale borykającego się z problemami dnia codziennego czy to przez pryzmat podwyżki cen paliwa, czy żywności, czy też zapewnienia edukacji dzieciom etc..

Cztery lata temu Obama obiecywał, że stworzy warunki, by amerykańskie firmy wróciły, głównie z Azji, do kraju i tu zwiększały zatrudnienie. Czy ten protekcjonistyczno-patriotyczny zwrot się udał?

- Nie do końca, ale i okoliczności się zmieniły. Hasło "kryzys" i tak punkt ciężkości kampanii przerzuca na sprawy ekonomiczne. To właśnie może przypominać także hasło Clintona "Gospodarka głupcze!". Mniej lub bardziej wiarygodne statystki w sprawie bezrobocia, tj. jego zmniejszenia w ostatnim czasie, to jest to, co przeciętnego Amerykanina najbardziej teraz interesuje. I to, a więc uwiarygodnienie, że sytuacja gospodarcza ulega poprawie i spada bezrobocie, może zadecydować o tym, co przechyli szansę na zwycięstwo w ostatnich dniach kampanii.

Niektórzy wieszczą, że swoje piętno odciśnie sztorm Sandy, który zalał wschodnie wybrzeże?

- Jeśli już to raczej taka zwykła aura, która może wpłynąć na absencję wyborczą. Nie na tyle ekstremalna, ale wystarczająco zniechęcająca potencjalnego wyborcę do wyjścia z domu. W przypadku tych stanów, gdzie jest wyrównany układ sił, to właśnie takie niuanse mogą decydować o wynikach. Kampania nie toczy się już na Florydzie czy w Nowym Jorku, bo tam z góry wiadomo, że wygra Obama. Ani też w Utah, czy Teksasie, które wiernie stoją za Mittem Romneyem. I dlatego kampania trwa nadal w zasadzie tylko w niezdecydowanych w stanach. Paradoksalnie też toczy się ostry bój o głosy kobiet. Wśród wyborców jest ich o osiem milionów więcej niż mężczyzn, więc jest o co zabiegać. Zwłaszcza kandydat Republikanów musi się starać, by po początkowych wpadkach, zaskarbić sobie głosy Amerykanek. I trzeba przyznać, że odrabia trochę to, co stracił na starcie, choćby przez niefortunne wypowiedzi jego żony, która z niejaką satysfakcją mówiła, że nigdy nie pracowała zawodowo. W końcu nie musiała, ale miliony Amerykanek nie mają tak bogatego męża i po prostu muszą, bądź chcą pracować.

Mitt Romney jest kwintesencją tego wszystkiego, co najlepsze w republikanizmie amerykańskim czy raczej koniecznością, bo nie było lepszego kandydata?

- Wyraźnie trzeba powiedzieć, że jest to jego osobisty sukces. Polityka, który początkowo był niedoceniany a może i ignorowany nawet we własnej partii. Jej stratedzy polityczni długo nie traktowali go zbyt poważnie. Ale już jak postawiono na niego, to umiejętnie wykorzystał swoją szansę. Zwłaszcza w trzech debatach telewizyjnych. W ten sposób wyrósł na poważnego, zabierającego głos w ważnych kwestiach dla kraju polityka, dzięki czemu pokazał się jako potencjalny kandydat do Białego Domu. Stał się, jak to czasem określają komentatorzy, "prezydencki", dlatego, że musiał odnosić do różnych spraw polityki wewnętrznej, czy zagranicznej, jak też radzić sobie medialnie w różnych sytuacjach. Na początku kampanii zarzucano mu, że jest sztywny, nijaki, nudny. Ale - dzięki ostatnim tygodniom kampanii, a zwłaszcza debatom telewizyjnym - ten stereotyp pokonał i zmienił wizerunek. Stał się dyskutantem, równorzędnym partnerem, a więc potencjalnym lokatorem w Białym Domu. Nie oznacza to oczywiście, że ma recepturę na rozwiązanie problemów Ameryki. Nadal robi też mnóstwo błędów i zdarzają mu się kolejne wpadki i lapsusy.

Podobnie jak w swoim czasie Bush.

- Tak, ale Romney podaje nieraz nieprawdziwe fakty. Nawet siedząc przed telewizorem w Białymstoku i oglądając kampanię wyborczą byłam zdziwiona, że w trakcie debat telewizyjnych nieraz podawał nieprawdziwe dane i nawet się przy tym upierał. I to idzie w eter, trafia do milionów ludzi i zdaje się, że nie ma to nawet większego znaczenia. Nie przekłada się na spadek jego notowań. I to jest ten paradoks. Wychodzi na to, że Amerykanie go lubią i akceptują, bez względu na to, czy mówi prawdę. Jednak z drugiej strony Demokraci bardzo łatwo mogą podważyć to zaufanie, jeśli uda im się konkretnie wykazać, że Romney jest nieodpowiedzialny lub niewiarygodny. Szczególnie wyszło to w debacie na temat polityki zagranicznej. To nie była jego mocna strona.

W problematyce międzynarodowej urzędujący prezydent zawsze ma mocniejszą kartę przetargową niż pretendent.

- Naturalnie, choć trzeba przyznać, że polityka zagraniczna w tej kampanii jest na trzecim planie. Potwierdziła to właśnie ta ostatnia debata telewizyjna. Sama widziałam, jak zarówno Romney, ale też i Obama bardzo sprawnie w dyskusji wracali z podróży po świecie na grunt amerykański bo to bardziej interesuje Amerykanów i wyborców siedzących przed telewizorami.

Amerykanin oddając głos zapewne nie będzie się kierował tym, jaką kandydaci mają wizję polityki międzynarodowej. Jednak z perspektywy świata, kto byłby lepszym prezydentem?

- W wizji polityki zagranicznej Romneya pojawiły się wyraźnie, i to Obama wykorzystał, elementy retoryki zimnowojennej. Zresztą podczas debaty doszło kilkakrotnie do niezbyt sympatycznej wymiany zdań w tej kwestii. Obama uszczypliwie tłumaczył Romneyowi, że problem bezpieczeństwa Ameryki nie mierzy się tylko czy głównie liczbą okrętów, czy lotniskowców, ale skutecznym zapewnieniem bezpieczeństwa Amerykanów i ich interesów oraz USA pod każdą szerokością geograficzną. I to akurat interesuje potencjalnych wyborców, bo pamiętają o 11 września. Bardzo trudną sprawą dla urzędującego prezydenta były wydarzenia w Libii i zabójstwo ambasadora USA. Za jego śmierć Romney, zresztą niezręcznie i nieudolnie próbował obciążyć, Baracka Obamę i jego administrację.

Prezydent w każdej chwili może powiedzieć, że to za jego czasów zabito Osamę bin Ladena.

- I to mówi,wyborcom , uwiarygodniając swoje poczynania w sensie skuteczności. Okres życia Amerykanów i Ameryki w strachu spowodował, że w każdej sytuacji, gdy padają takie słowa jak terroryzm, Al-Kaida, to reaguje na nie każdy Amerykanin, nawet dziecko. To jest kwestia, którą można rozgrywać jako element polityki zagranicznej czy - szerzej - bezpieczeństwa, łącznie z udziałem USA w interwencjach zagranicznych. Amerykanie nie chcą tak w ciemno posyłać na nie swoich żołnierzy, ale jeśli się to podaje w kontekście bezpieczeństwa wszystkich obywateli i placówek zagranicznych, to ten argument do nich trafia. Nikt nie pozostaje obojętny.

Mitt Romney, w kontekście spraw międzynarodowych, próbował grać polską nutą. Wypominał prezydentowi Obamie, że zmarginalizował, czy wręcz porzucił, najwierniejszego sojusznika USA - Polskę.

- USA będą popierać Polskę i każdy inny kraj, kiedy będą widzieli szeroko rozumiany interes Ameryki czy bezpieczeństwo regionu, świata, przez pryzmat jego stabilizacji. Wizyta Romneya w Polsce i jego przyjmowanie z niemałymi honorami, wywołały bardzo różne komentarze po obu stronach Atlantyku. I duże niezrozumienie naszych postaw.

Skąd ta miłość Polaków do Republikanów? Przed czterema laty nawet ci, którzy nad Wisłą cieszyli się z wygranej Obamy, to szczerze przyznawali, że z polskiej perspektywy byłoby lepiej, gdyby 44. prezydentem USA został John McCain.

- Może to kwestia konserwatyzmu polskiego społeczeństwa.

A może przekonania, że Demokrata na arenie światowej, w odróżnieniu od Republikanina, zawsze będzie bardziej miękki na przykład wobec Rosji?

- Może też, ale to jest ta właśnie różnica, że to sami Amerykanie wybierają prezydenta.

Jakie dla świata będzie to kolejne przywództwo amerykańskie?

- Nie spodziewam się natychmiastowych dużych zmian w polityce zagranicznej USA. Obudzimy się 7 listopada w dosyć podobnym świecie.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny