Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Paweł Dunaj i Michał Obrycki jeszcze zdobędą szczyt Nanga Parbat w Himalajach

Andrzej Zdanowicz [email protected] 85 748 74 73
Paweł Dunaj w drodze na szczyt Nanga Parbat
Paweł Dunaj w drodze na szczyt Nanga Parbat
Białostoczanie Paweł Dunaj i Michał Obrycki wrócili z zimowej wyprawy na szczyt Nanga Parbat w Himalajach. Omal nie zginęli w lawinie, ale nie odpuszczają. Z całą ekipą w grudniu znów chcą ruszyć na Nangę.

Usłyszeliśmy tylko huk, jakby wystrzeliła petarda, później zobaczyliśmy odrywającą się nad nami bryłę śniegu i poczuliśmy jak ziemia osuwa się nam spod nóg - opowiada Michał Obrycki. - Paweł stał obok mnie, zdążyliśmy krzyknąć do siebie i rozdzieliła nas lawina. Razem ze śniegiem polecieliśmy w dół. Niewiele pod nami był ustęp, więc po chwili wyrzuciło nas w powietrze jak na skoczni narciarskiej.

Michał w ostatniej chwili zdążył wbić czekan w podłoże. Dzięki temu utrzymał się na wierzchu pokrywy śnieżnej. Mniej szczęścia miał Paweł.

- Gdy zauważyłem lawinę, poczułem, że śnieg unieruchomił mi nogi - opowiada Paweł Dunaj. - Nie mogłem się ruszyć. Przewróciłem się i zacząłem się kotłować w spadającym śniegu. Nie mogłem nawet oddychać. Gdy wyrzuciło mnie w powietrze, na chwilę poczułem taki przyjemny stan nieważkości. Później chyba straciłem przytomność... Obudziłem się, leżąc na śniegu.

- Pamiętam dokładnie każdą chwilę, spadliśmy z wysokości około pięciu pięter - mówi Michał. - Paweł wylądował nieco niżej niż ja.
Michał, aby pomóc koledze musiał zsunąć się o kilkadziesiąt metrów. Obaj byli poturbowani, ale cali. Wezwali pomoc. Pogoda uniemożliwiła przylot śmigłowca, więc koledzy musieli znosić ich na noszach.

Paweł Dunaj ma 28 lat, Michał Obrycki - 34, obaj niedawno wrócili z polskiej wyprawy "Nanga Dream Justice for All". Razem z czterema innymi śmiałkami próbowali zimą zdobyć pakistański szczyt Nanga Parbat w Himalajach. Wysokość góry przekracza 8 tysięcy metrów.

- Od naszego wypadku właśnie mija miesiąc, z czego około trzech tygodni spędziliśmy w szpitalu - opowiada Paweł.

Droga do szpitala białostoczan trwała tydzień. Lawina porwała ich na wysokości około 5 tysięcy metrów. Znoszenie obu do bazy zajęło trzy dni. Koledzy nieśli ich po 13 godzin dziennie. Gdy dotarli do bazy w wiosce Lattabo, okazało się, że także tu śmigłowiec nie może dotrzeć.

- Czekaliśmy na niego dwa dni, w końcu postanowiliśmy radzić sobie sami - relacjonuje Michał. - Dzięki pomocy okolicznych pasterzy udało się przetransportować nas na noszach do kolejnej wioski. Stamtąd dalej jechaliśmy jeepem, ale na odcinkach, gdzie nie dało się przejechać, koledzy znów przenosili nas na noszach. W końcu dotarliśmy do szpitala w Skardu.

Tam lekarze orzekli, że Paweł ma przebite płuco i trzeba mu było założyć specjalny dren. Oprócz tego miał złamaną rękę i palce, skaleczoną dłoń oraz połamane żebra. Stracił też sporo krwi. Michał również był poobijany, ale lekarze stwierdzili u niego jedynie uraz nogi. Obaj przyznają, że opieka lekarska w tym szpitalu nie była najlepsza.

- Aby nastawić mi palce, stanął za mną potężny żołnierz i ciągnął mnie mocno za łokieć, lekarz z kolei trzymał mnie za palce i tak ustawiał kości - opowiada Paweł. - Miałem znieczulenie, ale i tak bolało, w dodatku krwawiła rana na dłoni. A w efekcie okazało się, że zamiast nastawić mi kości palców jeszcze bardziej je powykręcali.

Dużo lepiej zajęli się nimi w Islamabadzie, ale i tam nie brakowało niespodzianek. U Pawła lekarze wyjęli dren z płuca, było nieco lepiej, ale za to, po tomografii, wykryli u niego dużo więcej złamań. Jeszcze dziwniejsza sytuacja była w przypadku Michała.
- Właściwie nikt nie zwracał na mnie uwagi, bo w sumie jakoś specjalnie na nic się nie uskarżałem - opowiada Michał. - Ale pewnego dnia, gdy lekarz wychodził od Pawła spytał, jak ja się czuję Odpowiedziałem, że bolą mnie plecy, więc mnie również skierował na tomografię. Okazało się, że mam wielokrotne złamania żeber i kręgów.

Po trzech tygodniach pobytu w pakistańskim szpitalu białostoczanie wrócili do Polski. Ich pobyt przedłużał się nie tylko ze względu na stan zdrowia, ale też problemy z wizą i załatwieniem odpowiedniego miejsca w samolocie. Przylecieli w klasie biznesowej, bo z racji swych obrażeń musieli mieć zapewnione odpowiednie warunki. Teraz w Polsce przechodzą kolejną serię badań. Jednak gdy przyszli do naszej redakcji, wyglądali już całkiem dobrze, humory też im dopisywały. Widać było że dochodzą do siebie, chociaż Paweł ciągle nie ma czucia w palcu i nie porusza prawą ręką.

- Trochę mi to utrudnia życie - mówi z uśmiechem. Poza tym ciągle jedno płuco jest o połowę mniejsze niż powinno. Przez to, gdy się poruszam na przykład po schodach, to czuję jakbym miał na sobie stukilogramowe obciążenie.

Pomimo wszystkich tych problemów, zarówno Paweł jak i Michał nie żałują, że zdecydowali się na udział w tej wyprawie.
- Mimo że nie udało się nam zdobyć góry nie czuję się przegrany - mówi Michał. - Zrobiliśmy wszystko , co mogliśmy. Poza tym nie zależy mi na zdobywaniu szczytów i chwały, ja po prostu lubię góry.

Nie mają zamiaru odpuścić i nie rezygnują z planów zdobycia Nangi.

- Teraz najważniejsze jest odzyskanie kondycji, ale gdy wrócę do formy, to już w grudniu znów wyruszamy na zdobycie Nangi Parbat - mówi Paweł.
A to nie byle jakie wyzwanie. Pomimo licznych prób zdobycia szczytu Nangi, jeszcze nikomu to się nie udało zimą.

- Samych polskich prób było 20, ale wszystkie wracały na tarczy - podsumowuje Paweł.

Ich ekipie niewiele brakowało do sukcesu. Dotarli nawet na wysokość 7200 metrów.

- Gdy porwała nas lawina, już po raz ostatni atakowaliśmy szczyt, właściwie mieliśmy plan, że jeśli pogoda nam pozwoli, to idziemy do góry. Jeśli nie, to jedynie zwijamy nasze obozy - mówi Michał. - Zbliżał się koniec zimy, nie było już czasu na kolejne wyjście z bazy.

Następnym razem postarają się szczyt zaatakować wcześniej.

- Po wypadku z lawiną wyciągnęliśmy wnioski na przyszłość - mówi Michał. - Już wiemy, że najlepiej szczyt atakować w grudniu, a najpóźniej w styczniu, a nie w lutym lub marcu, bo wówczas zaczynają się wiatry i śnieżyce, które uniemożliwiają wspinaczkę.

Jak dodaje, sama góra dla wprawionych osób nie jest trudna, jedyną przeszkodą jest właśnie pogoda. A, aby wejść na szczyt himalaiści potrzebują przynajmniej tygodnia bez wiatru i śnieżyc.

- Nanga, pomimo że nie jest najwyższą górą, ma największą ścianę do wspinaczki - podkreśla Paweł. - Ma też stosunkowo nisko położoną bazę, z której wyrusza się na szczyt. Mont Everest bazę ma na wysokości około 5 tys. metrów, Nanga - na około 2 tys. metrów. To daje dodatkowe trzy kilometry do przejścia.
- Dla niektórych może się wydawać, że to niewiele, ale w górach na pokonanie jednego kilometra, trzeba poświęcić cały dzień, a gdy zaczyna wiać lub sypać śnieg, trzeba czekać w obozie na poprawę pogody.

W dodatku zanim zacznie się wspinaczkę, trzeba się zaaklimatyzować, czyli przyzwyczaić organizm do rozrzedzonego powietrza.
- Nie da się wejść tak po prostu z marszu na sam szczyt, bo jest tam za mało tlenu - tłumaczy Michał. - Nawet, gdy już się przyzwyczailiśmy, to czasem miałem wrażenie, jakbym podczas wspinaczki oddychał przez słomkę.

W takich warunkach wszystko robi się wolniej, człowiek nawet z odpornym organizmem, traci swą zwinność.
- Z racji zmiany ciśnienia w górach nawet woda gotuje się dużo wolniej - opowiada Paweł. - O ile w normalnych warunkach trzeba na to kilkanaście minut, to na wysokości paru tysięcy metrów wodę na herbatę gotuje się około godziny.

Warunki na górze ogólnie są bardzo trudne.

- W dzień kiedy świeci słońce i nie wieje, jest jeszcze znośnie i stosunkowo ciepło - opowiada Michał. - Ale w nocy temperatura spadają nawet do 50 stopni poniżej zera.

A na górze himalaiści nocują w cienkich, jednowarstwowych namiotach, w których jest tylko o parę stopni cieplej niż na zewnątrz.
- Wystarczy tylko lekko się poruszyć, by z jego ścian osypał się szron powstały z wydychanej pary - opowiada Michał. - Od zamarznięcia chroni nas jedynie specjalna ciepła bieliznę, kombinezon, śpiwór. Oczywiście cały czas mamy na sobie czapki i rękawice.

- W takich warunkach raczej nikt nie decyduje się na wyjście za potrzebą w środku nocy - dodaje z uśmiechem Paweł.

Na wspinaczkę bierze się z sobą tylko podstawowe rzeczy. Plecak nie może być zbyt ciężki. A musi w nim zmieścić się śpiwór, namiot, sprzęt do wspinaczki, ciepła odzież, palnik gazowy do podgrzania jedzenia, trochę słodyczy i prowiant. - Nocując w obozach jemy zazwyczaj specjalnie hermetycznie pakowane potrawy, które należy zalać jedynie gorącą wodą - opowiada Paweł. - Zazwyczaj jest to nafaszerowane chemią. Oczywiście jest też masa sprzętu, który może poprawić bezpieczeństwo podczas wspinaczki, np. specjalne plecaki z poduszkami powietrznymi, które w razie lawiny chronią spadającego - mówi Paweł. - Są one jednak dość drogie, ale większym problemem jest to, że ważą dużo więcej niż zwykłe plecaki, a pakując się zwracamy uwagę na każdy gram.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny