Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Paweł Chomczyk - Grupa Coincidentia, Siedlisko Kultury Solniki 44, LasFest i dużo więcej

Jerzy Doroszkiewicz
Jerzy Doroszkiewicz
Paweł Chomczyk to pierwszy laureat nagrody Srebrny Kciuk
Paweł Chomczyk to pierwszy laureat nagrody Srebrny Kciuk Jerzy Doroszkiewicz
Paweł Chomczyk to laureat pierwszego w Białymstoku Srebrnego Kciuka. Grupa Coincidentia, Siedlisko Kultury Solniki 44, LasFest to pomysły, które napędzają jego życie.

Skąd się wzięło u Pana zamiłowanie do teatru?

Paweł Chomczyk: Bez wątpienia nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. W przeciwieństwie do większości koleżanek i kolegów ze studiów nigdy nie byłem członkiem żadnego amatorskiego zespołu teatralnego i nie pobierałem żadnych nauk, zanim zdecydowałem się zdawać do szkoły teatralnej. Co więcej zawsze unikałem uczestnictwa w szkolnych produkcjach teatralnych. Zdarzało się, że bywałem zmuszany do prób i występów w takowych, a wtedy rzucałem się na pomniejsze rólki lub najchętniej zasilałem grono chórzystów. Po maturze w III Liceum Ogólnokształcącym w Białymstoku, zdałem na tutejszy Uniwersytet. Szukałem, zmieniałem kierunki. Spotkałem się na zajęciach teatralnych z Mariolą Wojtkiewicz – gadaliśmy o Beckett'cie, pracowaliśmy na scenie na jego jednoaktówkach. Zetknąłem się z psychodramą na zajęciach u Tatiany Kryukovej, gdzie obserwowałem i doświadczałem niebywałych wręcz przepływów energetycznych poprzez działania związane ze sceną. Wreszcie studiowałem pod opieką merytoryczną profesor Jolanty Brach – Czainy, w rozmowach z którą teatr zawsze zdawał się być przestrzenią całkowicie obdartą z jakiegokolwiek banału. Można powiedzieć, że w tym okresie zacząłem romansować ze sceną, nie wiedząc jeszcze, że przerodzi się to w poważny związek. Zdecydowałem się na studia na białostockim wydziale Akademii Teatralnej. Chyba podświadomie nawigowałem w kierunku teatru wielu form wyrazu. Od dziecka byłem blisko spektakli zakorzenionych w tak zwanym teatrze lalek. Różnorodność środków teatralnych była dla mnie czymś oczywistym. W pamięci miałem fantastyczne spektakle BTL-u, które oglądałem będąc dzieckiem czy nastolatkiem.


Co to było?

Pamiętam z dzieciństwa przedstawienia Wojciecha Szelachowskiego, Piotra Tomaszuka, Krzysztofa Raua. Później – z czasów licealnych świetnie wspominam całą serię „Kursów”, na które biegaliśmy z kolegami z klasy. W Teatrze Dramatycznym też oglądaliśmy spektakle, ale zawsze jakoś bliższy był mi teatr przy Kalinowskiego.

Bo to większa różnorodność?

Wtedy nie potrafiłem tego nazwać, po prostu było jakoś… ciekawiej. Nie jest to chyba tylko kwestia różnorodności formy, która bez wątpienia wpływała na atrakcyjność tych przedstawień. Dziś wydaje mi się, że to również sprawa wyjątkowego w tamtym okresie zespołu BTL-u.
Wracając do początków mojego studiowania teatru - nie wiedziałem, w jakim kierunku chciałbym iść, natomiast ta różnorodność środków była bardzo pociągająca.

I zdecydował się Pan zostać aktorem- lalkarzem?

Tak, zdawałem na kierunek aktorski. Nigdy nie myślałem o reżyserii i do dzisiaj nie myślę, chociaż czasem zdarza mi się coś w tej materii popełnić.

Jaka atmosfera panowała w Akademii?

Był to okres bardzo intensywnego doświadczania nowych rzeczy, okres uniesień i przygnębień, dysonansów poznawczych, kontrastów. Bardzo poważnie podszedłem do tych studiów (dziś wydaje mi się, że aż nazbyt poważnie), byłem strasznym kujonem, przez co nie rozsmakowałem się w niektórych aspektach atmosfery AT. Koledzy improwizowali na bębnach w klubie a ja w jakiejś klaustrofobicznej salce tłukłem interpretację prozy. Zyski warsztatowe były, ale i niepowetowane straty też. Wyobrażałem sobie wtedy, że znajduję się w świątyni sztuki, gdzie wszyscy z potrzeby serca i bez cienia sceptycyzmu uprawiają teatralny ogródek. Myślałem, że wokół mnie są same bratnie dusze. Szczęśliwie w tamtym okresie (lata 2000-2004) rzeczywiście udało nam się spotkać z dużą ilością bardzo kreatywnych nauczycieli jak m.in.: Paweł Aigner, Cezary Szyfman, Barbara Muszyńska, Bohdan Głuszczak, Waldemar Śmigasiewicz, którzy wprowadzali nas w elementarz sceniczny, mieniący się różnorodnością stylistyk i paradygmatów w nauczaniu aktorstwa.

To z Akademii narodziła się Kompania Doomsday?

W pewnym sensie była ona pokłosiem polityki ówczesnego rektora Marka Waszkiela. Dziś może się on poczuwać do tego, że rozpoczął drogę tej formacji, stworzył grunt do tego, by banda młodych ludzi zechciała podjąć ryzyko i stać się sama sobie sterem, żeglarzem, okrętem… Kiedy byliśmy na II roku studiów Waszkiel zaprosił Charlotte Wilde i Michaela Vogla, wtedy jeszcze dość młodych, ale już uznanych twórców teatru lalkowego, żeby poprowadzili z nami warsztat związany z technikami improwizacji z formą. To był przełom w naszym studiowaniu. Dotychczas dużo zawdzięczaliśmy nauczycielom, którzy uczyli nas rzetelnego, klasycznego warsztatu artystycznego, zarówno jeśli chodzi o środki aktorskie, jak i teatr lalek.

Dobra szkoła zawodowa?

Wszystkie uczelnie, które działają systemem konserwatoryjnym są poniekąd szkołami zawodowymi i ukierunkowane są na to, żeby dawać ludziom warsztat. Dobrze jest, jeśli wraz z warsztatem rozwija się też wnętrze studenta a jego dusza jest karmiona artystycznymi postawami. Do tego jest potrzebne spotkanie z wybitnymi twórcami. Nie twierdzę, że Michael Vogel był pierwszym artystą, którego spotkaliśmy na swojej drodze, ale ten moment był przełomowy. Pokazał nam, że operowanie formą na scenie to punkt wyjściowy, jak szkicowanie martwej natury u adepta malarstwa. To był taki moment, w którym poczuliśmy się jak Pollock chlapiący farbą na płótno. Doświadczyliśmy sytuacji dzikiej i nieokiełznanej, gdzie trzeba połączyć wodę z ogniem, połączyć warsztat z szaleństwem. Zauważyliśmy, że jesteśmy w stanie zrealizować w tydzień dwuipółgodzinny pokaz, gdzie taplamy się w ziemi, machamy folią i oblewamy się wodą i jest to jakiś rodzaj tworzenia świata. Mamy tu bardzo luźno postawione ramy i tematy, jesteśmy zmotywowani do poszukiwania coraz to nowych sytuacji scenicznych, wyczuleni na działania partnerów, chętni do podjęcia ryzyka zabrnięcia w ślepą uliczkę, pełni wiary, że wydarzy się na scenie coś niepowtarzalnego, ważnego dla nas wszystkich. Te doświadczenia uruchomiły w nas taki ciąg na bramkę, by zawsze brać odpowiedzialność za to, co się dzieje na scenie, żeby mieć swój udział w kreowaniu światów, by nie bać się iść za impulsem.

Wróćmy do Kompanii Doomsday.

Michael Vogel wrócił z Charlotte Wilde do Białegostoku, też na zaproszenie Marka Waszkiela, żeby zrealizować na moim roku dyplom - „Until Doomsday” na podstawie opery Wagnera „Ballada o Latającym Holendrze”. Nie wziąłem w nim udziału, bo w tym czasie byłem w USA, gdzie realizowałem swój spektakl dyplomowy na Wydziale Teatru i Tańca Uniwersytetu Stanu Nowy Jork w Buffalo. To też wydarzyło się z inicjatywy Marka Waszkiela i Kazimierza Brauna. Braun do dużego spektaklu, który realizował z amerykańskimi studentami aktorstwa potrzebował osoby, która poprowadziłaby jedną z głównych ról, a jednocześnie umiałaby animować bardzo skomplikowaną marionetką. Pojechałem tam na kilka miesięcy, mogłem trochę postudiować, brać udział w różnych zajęciach, powadziłem też warsztat z teatru lalkowego, co dla tamtejszych studentów było całkowitym odkryciem. Do Białegostoku wróciłem, kiedy prace nad „Latającym Holendrem” dobiegały końca. Już wtedy mieliśmy ciągoty, żeby coś robić samodzielnie. Miałem propozycję, żeby wrócić do Buffalo, ale to co się działo w Białymstoku było bardziej kuszące. Paliło nam się od tyłkami, żeby zacząć działać na gruncie niezależnym. Okazało się, że szkoła bardzo chętnie za symboliczną złotówkę odstąpi nam prawa do eksploatacji spektaklu i że Vogel i Wilde są w stanie podjąć trud stworzenia nowej wersji przedstawienia - z osobami chętnymi do dalszej żeglugi tym okrętem. Ja byłem chętny. Na dobry początek wyjechaliśmy na tournée po Niemczech. To był wymarzony start – rzadko która nowo powstała grupa dostaje coś takiego na początku swojej drogi. W skład Kompanii Doomsday wchodził prawie cały rok. To była zupełnie utopijna formacja. Nam się wydawało, że jesteśmy w stanie zawojować świat, przetrwać w takiej konstelacji ludzkiej. Ale co chwilę ktoś się wykruszał, ktoś widział, że działalność na gruncie niezależnym nie jest usłana różami i trzeba się dużo naharować poza sceną, a działania artystyczne to tylko promil tego, co się robi na co dzień. I tak powoli wypadały za burtę statku Latającego Holendra poszczególne osoby czy też spuszczały się na szalupach, by płynąć do pobliskich wysp. Z pierwszego składu została nas trójka – ja, Dagmara Sowa i Marcin Bartnikowski. Po drodze dołączył do nas Marcin Bikowski. Stworzyliśmy w czwórkę jeden spektakl z Henrikiem Mannesem - „Mewę” i w międzyczasie Kompania Doomsday rozszczepiała się na dwa twory, które chciały jakoś funkcjonować z własnymi pomysłami i z imperatywem, by zdobywać na nie fundusze. Pod jedną nazwą i z jednym podmiotem prawnym było to bardzo utrudnione i w końcu musieliśmy wziąć rozwód i wystartowaliśmy lat temu dziesięć z Grupą Coincidentia.

Czytaj też: Kompania Doomsday: W krzywym zwierciadle


Dwuosobową i taką bardziej rodzinną?

Wtedy jeszcze nie była zalegalizowana rodzinnie, ale już byliśmy z Dagmarą parą, zalegalizowaliśmy po drodze nasz związek. Wróć! Kłamię – wzięliśmy ślub jeszcze za czasów doomsdayowych. Jak widać słaby ze mnie historyk sztuki (śmiech)

Wasza rodzina teatralna jest imponująca – współpracujecie z wybitnymi scenografami i reżyserami. Jak do tego dojść?

Jeśli tworzy się coś z pełnym przekonaniem, to w sposób naturalny spotyka się ludzi którzy robią coś podobnego albo są tego typu działalnością zainteresowani. Nasze kontakty wynikają z tego gdzie gramy, jakie spektakle oglądamy, z kim i o czym zaczynamy rozmawiać. Czasem pojawia się w rozmowie jakaś chemia. Nie ma w tym wyrachowania, kalkulowania, jest natomiast jakiś rodzaj intuicji – chyba z obu stron. To jakiś taki wspólny pęd. Element ludzki wydaje mi się w teatrze najistotniejszy. Uważam, że ludzi w teatrze się nie zastępuje, i tak samo nie można znaleźć substytutu dla twórcy z którym chciałoby się pracować nad konkretnym spektaklem.

I niekoniecznie są to ludzie z Polski…

Coraz więcej jest osób z zagranicy, które przyjeżdżają do nas do Solnik, grają spektakle, oglądają, pracują z nami. Solniki stają się miejscem, w którym drogi twórcze się przecinają.

Czy Białystok, a teraz Solniki to dobre miejsce do tworzenia teatru?

Tak, wydaje mi się, że coś się rymuje pomiędzy Solnikami a Coincidentią. Ale wciąż jesteśmy grupą z Białegostoku, która w Solnikach ma swój kawałek podłogi. Są na to dowody w postaci licznych programów festiwalowych, gdzie zaraz za słowem Coincidentia zawsze widnieje nazwa miasta na literę B. W Solnikach działamy od trzech lat. Nie możemy powiedzieć, że skoro coś się udało kilka razy, to będzie się udawało zawsze. Przyjeżdżający do nas artyści chcą u nas pracować, chcą grać spektakle. Gdyby to miejsce nie rozmawiało z nami swoją energią, pewnie byśmy się o nie nie wystarali.

Porozmawialiście z tym miejscem tak skutecznie, że powstał spektakl „Kukułka”.

To była długa historia, ale rzeczywiście jest silnie związana z naszym teatrem w lesie, z naszym siedliskiem. Od lat współpracujemy z Figurentheater Wilde & Vogel i z ich siedzibą w Lipsku. Jonas Klinkenberg, który z nimi pracuje, obserwując nasze działania, wymyślił że będzie aplikował o przyznanie dotacji na projekt, który miałby na celu przeprowadzenie teatralnego researchu, poszukiwań nad tematem, czym jest współczesna sztuka uprawiana na tak zwanym gruncie niezależnym. Tak powstała „Biotopia”, która zakładała dwa spotkania w Lipsku i dwa w Solnikach. Prowadziliśmy improwizacje sceniczne odkrywające historie naszych miejsc i tworzące pewnego rodzaju fikcje bazujące na gruncie tego, co udawało nam się w jakiś sposób z tych miejsc wyciągnąć. Przy okazji toczyły się też bardzo burzliwe i bardzo interesujące dyskusje o sposobach uprawiania sztuki na gruncie niezależnym. Stawialiśmy sami sobie pytania o to, w jaki sposób ten ogród może być uprawiany przez ogrodników takich jak my.

Czytaj też: Grupa Coincidentia, Figurentheater Wilde and Vogel, Lehmann und Wenzel - Kukułka. Fikcyjny dokument
Przy pomocy grantów?

To jedna z konieczności. Finansowanie sztuki to ciągle przestrzeń, która mogłaby być poprawiona i fantastycznie by było, gdyby w przyszłości takie organizacje jak nasza mogły pozyskiwać fundusze nie tylko stając w konkursach obok wielkich instytucji, ale także jeśli jakiś kawałek tego tortu mógłby być przeznaczony na działalność artystycznych organizacji pozarządowych. I gdyby można było planować wydarzenia takie, jak prowadzony przez nas LasFest z wyprzedzeniem kilkuletnim.

I co było dalej?
Z „Kukułką”? Zaprosiliśmy Łukasza Kosa, jako reżysera, takie trzecie oko. Wcześniej stworzyliśmy z nim spektakl „Krwawa jatka” z Grupą Coincidentia. Zdecydowaliśmy, że materiał zebrany podczas „Biotopii” będzie punktem wyjścia do stworzenia spektaklu „Kukułka”. Finalnie to thriller, zagadka kryminalna, bazująca na artefaktach i naszych fantazjach związanych z przedmiotami i zdarzeniami, które miały miejsce w Solnikach i w Lipsku.

Wam sam teatr nie wystarcza - działacie też jako edukatorzy

Od trzech lat prowadzimy w Solnikach działalność otwierającą wrota naszej placówki przed dziećmi i młodzieżą z gminy Zabłudów. Prowadząc warsztaty artystyczne w ramach programu „Lato w Teatrze” Instytutu Teatralnego w Warszawie, staramy się aby młodzież i dzieci oswajały ten ośrodek, żeby to się stawało ich miejsce. Miejsce do którego będą uczęszczać i przyprowadzać swoich rodziców, opiekunów, dziadków, całe rodziny. Bardzo zależy nam na tym, żeby Solniki nie były li tylko teatrem do którego przyjeżdżają osoby z większych ośrodków miejskich, poszukujące doznań, związanych z czymś więcej niż tylko konwencjonalnym wyjściem do teatru. Chcemy, aby odwiedzali nas mieszkańcy okolicznych małych miejscowości. Żeby nasza publiczność była kolorowa, złożona, przemieszana – ten rodzaj dialogu wydaje nam się jak najbardziej na miejscu.

Edukator, aktor, ale też pedagog. Niewiele osób wie, że Pan wykłada…

Od kilku lat jestem związany z Wydziałem Instrumentalno-Pedagogicznym w Białymstoku Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina. Prowadzę zajęcia teatralne, aktorskie, głównie ze studentami wokalistyki.

I raz do roku coś wystawiacie?

Nie w każdym roku akademickim prowadzony jest projekt, który wystawiamy na zewnątrz, natomiast mniejszych koncertów jest bardzo dużo, zdarza nam się też popełnić czasem jakąś operę w wersji scenicznej czy pracować z pieśniami albo repertuarem operetkowym i to pokazujemy publiczności.

Czyli mimo że Pan uważa się za aktora, trochę tej reżyserii jest w Pana życiu?

Poniekąd. Tylko czym jest ta reżyseria? Zauważyłem, że w świecie operowym pracę z aktorem, nad scenami już się nazywa reżyserią. Z mojej perspektywy reżyseria to jest kreowanie jakiegoś świata, stawianie łuku myślowego nad całym spektaklem. Uważam, i nie wynika to ze skromności, że to co robię ze studentami jest pracą nad scenami, której rzeczywiście czasami nadajemy jakąś zamkniętą formę spektaklu.

Dziennikarze bardzo docenili Pana rolę w spektaklu „Don Kichot” - jak po roku ocenia Pan ten spektakl?

Ciężko jest kurze wypowiadać się na temat smaku rosołu. Są jednak obiektywne przesłanki, które pozwalają mi myśleć, że ten spektakl wchodzi w bardzo żywy dialog z publicznością. Bardzo intensywnie odczuwam przy każdym pokazie tę wymianę energii z widzami. Widzę też duże zainteresowanie festiwali, programów czy scen impresaryjnych, które przekłada się na zaproszenia spektaklu w różne miejsca. Graliśmy już na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych, w ramach Małej Boskiej Komedii w Krakowie był stworzony konkurs, takie „batelki teatralne” i udało nam się je przejść z tarczą, dzięki czemu w listopadzie jedziemy wystawić „Don Kichota” w ramach głównego nurtu Boskiej Komedii. Graliśmy na Hurra Arcie w Kielcach, będziemy grać w Poznaniu na Kontekstach, w Toruniu na festiwalu Spotkania, zaczęliśmy już pokazywać ten spektakl w ramach programu Instytutu Teatralnego „Teatr Polska”, który zakłada prezentacje wybranych przedstawień w miejscowościach, które dysponują scenami, ale nie mają instytucjonalnych teatrów. Spektakl został doceniony na festiwalu teatrów lalek w Opolu, graliśmy go w Solnikach, w teatrze szkolnym Akademii Teatralnej w Białymstoku i w Łodzi, na scenie Teatru Pinokio, z którym to teatrem „Don Kichota” zrealizowaliśmy.

Czytaj też: Grupa Coincidentia i Teatr Pinokio. Don Kichot jak go widzą Martyna Lechman i Konrad Dworakowski

Czy jako aktor woli Pan sięgać po klasykę, czy współtworzyć tekst z dramaturgiem, jak w przypadku „Kukułki”?

Jako aktor przede wszystkim nie lubię się nudzić. Jeśli pracuję nad klasycznym tekstem, czy w bardziej konwencjonalnej stylistyce to za chwilę korci mnie, żeby coś zdekonstruować, żeby trochę poszaleć, zrobić coś mniej linearnie na scenie, dać upust aleatorycznej naturze mojego teatralnego myślenia. Przy czym chciałbym tu zaznaczyć, że zawsze projekt w którym w danym momencie uczestniczę jest dla mnie najważniejszy – nie pozwalam sobie na dezercję, ucieczkę do innego świata w trakcie pracy nad danym spektaklem! Staramy się, z moją sceniczną (i nie tylko) partnerką Dagmarą Sową, nie ugrzęznąć w grzecznym teatralnym związku. Prowadzimy się zatem zupełnie niemoralnie, popadamy w różnego rodzaju romanse artystyczne, z różnymi ludźmi, z różnymi stylistykami. To powoduje, że nasza droga teatralna jest bardziej urozmaicona, zaskakująca dla nas samych. Mamy szanse doświadczania w bardzo różnych przestrzeniach tej ogromnej, pojemnej dziedziny jaką jest teatr. Uważam, ze aktor przede wszystkim uczy się poprzez doświadczanie. Możliwości współtworzenia różnego rodzaju światów, często bardzo odległych, powodują że czujemy się doenergetyzowani i nie nudzimy się. Kocham teatr na tyle, że chcę go mieć w każdej możliwej formie i na każdy możliwy sposób.

Co jest najprzyjemniejsze w byciu aktorem?

Doświadczanie przepływu energii pomiędzy sceną a publicznością. Wchodzenie w prawdziwą rozmowę z widzem w czasie teraźniejszym. Życzę sobie i wszystkim artystom scenicznym jak najwięcej tego typu doświadczeń. Stanowią one, w moim przekonaniu o istocie teatru i są czymś, co wyróżnia teatr spośród innych dziedzin sztuki. Ta bolesna efemeryczność o której mówię, to że po spektaklu poza wspomnieniami już nie ma do czego wrócić, jest rekompensowana niesamowitym uczuciem związanym ze spotkaniem, rozmową z żywym człowiekiem. Ten przepływu energii potrafi dodać skrzydeł.

A jak to jest, kiedy grono dziennikarzy, zupełnie spontanicznie, postanawia wybrać Pana najlepszym aktorem sezonu 2018/2019?

Aaa, to dlatego się spotkaliśmy? Dziękuję serdecznie. Uprawianie tego zawodu jest ciągłym balansowaniem na pewnego rodzaju sinusoidzie. Są momenty wzlotów i chwile zwątpienia, kiedy myślę o roku przerwy i zatrudnieniu się na przykład w jakiejś fajnej kuchni, bo bardzo lubię gotować. Wyróżnienia powodują, że człowiek w momentach słabszych dostaje trochę więcej energii i jest w stanie popchnąć wózek trochę dalej. I przy okazji jest to bardzo miłe. Staram się nie karmić swego ego, żeby nie przysłaniało ono najważniejszych spraw, które muszą się na scenie komunikować, ale nie mogę go też zagłodzić. Podkarmiliście tę część mojej osobowości, idę się pochwalić Dasi!

Czytaj też:Paweł Chomczyk to pierwszy laureat nagrody dziennikarzy Srebrny Kciuk (zdjęcia)

od 12 lat
Wideo

Wybory samorządowe 2024 - II tura

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny