Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Paula Czarnecka nakręciła Łap pajaca, zagrała Merylin Mongoł, reżyserowała Pan stary i czary (zdjęcia, wideo)

Jerzy Doroszkiewicz
Kadr z filmu Łap pajaca
Kadr z filmu Łap pajaca Łukasz Krysiewicz
Paula Czarnecka ma za sobą pracę w Teatrze Wierszalin, występy w teatrze nieinstytucjonalnym (Merylin Mongoł i in.). Ostatnio zmierzyła się ze stworzeniem scenariusza, reżyserią i grą w filmie "Łap pajaca".

Skąd wziął się pomysł na stworzenie filmu?

Paula Czarnecka:
Już od dłuższego chciałam zmierzyć się z materią filmową. Wzięło się to potrzeby podjęcia nowego wyzwania - przełożenia dotychczasowego doświadczenia teatralnego na inny rodzaj sztuki. Kilka lat temu brałam udział w krótkiej etiudzie teatralnej na podstawie tekstu „Grande Papa” Maliny Prześlugi, który zachwycił mnie swoją wielowymiarowością. Problem trójki bohaterów dramatu wydał mi się niezwykle bliski, przejmujący w swojej dziwności. Przyszła inspiracja, a potem już realna potrzeba przełożenia wycinka tej historii na świat ludzi.

Dziś chyba strona techniczna nie jest wyzwaniem – w kinach co i rusz pokazują filmy kręcone iPhonami

Nigdy nie robiłam żadnego filmu. Istotne było dla mnie znaleźć kogoś w kim miałabym solidne wsparcie od strony technicznej, jak również od strony konceptualnej i wizualnej. Potrzebowałam współtwórcy. Łukasza Krysiewicza poznałam przy rejestracji spektaklu „Merlin Mongoł” jeszcze w domu przy Pionierskiej w 2014 roku. Zaczęłam podpatrywać jego twórczość i zaimponował mi. Łukasz miał już spore doświadczenie w realizacji teledysków, reklam, spotów. Opowiedziałam mu o moim koncepcie na scenariusz. Okazało się, że też nosił się z podobną potrzebą zrealizowania krótkiego metrażu, spodobał mu się pomysł i zdecydowaliśmy się na współpracę.

Punktem wyjścia był tekst „Grande papa”. A to nie jest taka przewrotna bajka dla trochę starszych dzieci? Nie czuliście się sami jak dzieci?

Czuliśmy. O to też chodziło między innymi. Zależało mi na stworzeniu opowieści o 30-latkach, którzy skrywają w swoim wnętrzu skrzywdzone, przestraszone dzieciaki. Zdarza mi się obserwować to wśród ludzi w moim otoczeniu, mi samej również to doskwiera. Czasem te blokady zamieniają się w spięcia, kompleksy, frustracje, w marazm, czasem w totalne odseparowanie od świata, a nawet od samego siebie. Chciałam zebrać te obserwacje do kupy i opisać. W naszym filmie próbowaliśmy podjąć ten temat z lekkim przymrużeniem oka, jak również z uczuciem troski, co by się jakoś tym wewnętrznym dzieckiem w sobie zaopiekować.

Czy Malina Prześluga to ktoś ważny dla młodych aktorów, reżyserów?

Owszem, Malina Prześluga to bardzo znana dramatopisarka, której teksty wystawiane są w teatrach lalkowych w całej Polsce.

Co zatem jest łatwiejsze – reżyserowanie cudzego tekstu, czy napisanie tekstu i oddanie się w ręce reżysera?

To zależy. To ogromna praca, która wymaga kosmicznego rozczłonkowania się, ale też ogromna satysfakcja i przyjemność, kiedy przeprowadza się autorską wizję od początku do końca, w ogóle i w szczególe. Wciąż się tego uczę. Wyjątkowym doznaniem jest czuć się prowadzonym, jak w przypadku „Merylin Mongoł”. To był bardzo ważny proces, którego doświadczyłam pod opieką Mateusza Tymury.

A jak było w przypadku „Łap pajaca”? Tekst został zmodyfikowany i na dodatek musiała Pni sama siebie wyreżyserować.

Tak, stworzyłam autorski scenariusz, podjęłam się reżyserii i zagrałam jedną z ról. Nie ukrywam, nie było łatwo. Nie mogliśmy skompletować wieloosobowej ekipy filmowej ze względu na niski budżet. Musieliśmy z Łukaszem podzielić się obowiązkami. Również aktorzy Kasia Kołodziejczak i Rafał Pietrzak wzięli na siebie niektóre funkcje. W największe upały pokorze targaliśmy wspólnie scenografię, kostiumy i sprzęt na dach i w inne lokacje. Zawsze mogłam też liczyć na ich celne uwagi. Byli dla mnie ogromnym wsparciem.

Były jakieś storyboardy czy szliście na żywioł?

Oczywiście, że były! Powstały podczas burzy mózgów trwającej wiele dni i nocy. Nie było to może mistrzostwo w dziedzinie rysunku. Ela Chełmińska, nasza cudowna pomoc i wsparcie, zapytywała czy rzeczywiście coś z nich rozumiemy, na co dumnie odpowiadaliśmy, że i owszem.

Co trzeba przyznać – zachowaliście się jak zawodowcy – winda z bloku wynosi bohaterów na dach naszego biurowca.

Bardzo nam zależało, żeby nakręcić sceny na typowym osiedlowym wieżowcu, ale trudno było się dostać na dach tego typu ze względu na zasady BHP.

Fantastyczny jest motyw z podglądaniem, kiedy gołębia kupa obserwuje wasze poczynania na dachu

Kupa nie mogła spaść z nieba, nie przewidywaliśmy w filmie aż takiej abstrakcji. Wolałam ją umieścić w realnym świecie. Jest to typ bohatera podglądacza…

Ojej, to prawie Kieślowski i „Krótki film o miłości” albo Hitchcock i „Okno na podwórze”

W Kupie widzieliśmy ogromną wrażliwość, a gdzieś też paranoiczne zanurzenie się w swojej głowie, w swoim pokoju, który staje się całym jej światem. Intrygowało nas odnalezienie specyficznej obsesji bohaterki, balansowanie na granicy niedookreślonego zaburzenia... Bardzo łatwo przychodzi określenie drugiego człowieka jako po prostu dziwnego. Nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić jak wiele warstw składa się, odkłada przez lata, na tę dziwność właśnie.

Motyw podglądania istniał od pierwotnego zarysu scenariusza, ale wiele pomysłów wyszło też od aktorów, od Łukasza, który pomagał je przełożyć na obrazy. Każdy dokładał coś od siebie i tak rozrastało się pajacowe drzewo.

A efektem podglądactwa jest stwierdzenie, że pozory mogą mylić?

Miło, że pan to odczytał.

A jednak ludzie chcą się bawić w przebieranki…

Zależało mi, żeby to nie były tylko przebieranki, ale jeśli już to przebieranie się w kogoś, kim czujesz się w środku.

To oznaka wolności?

Absolutnie tak. Wolności, której brakuje wciąż i wciąż! Chciałam stworzyć świat, w którym zacierają się granice i wszystko jest dozwolone.

I wtedy Antek może zostać Antoniną?

O właśnie.

A Pani postać?

To Żaba, która ukrywa się pod warstwami czerni. Odgradza się od świata chcąc się przed nim ochronić, a wewnątrz marzy tylko o tym, aby pozwolić sobie na wrażliwość. Pozwolić sobie na uwolnienie kreatywnej mocy i tańczyć kiedy tylko ma na to ochotę.

Tancerka z recyclingu?

Wspaniałe określenie, tancerka z recyklingu. Kupa ocenia reklamówki imitujące upierzenie jako świetny pomysł. Żaba chciała zmienić plastikową rzeczywistość w coś zwiewnego, nieoczywistego...

Przypomnijmy, że za dnia Pani postać jest sklepową.

Co pomoże jej przetransponować reklamówki w coś, co gra w jej duszy i okaże się prawdziwym obliczem.

No właśnie – Pani w dzieciństwie tańczyła?

Drobne przygody mi się zdarzały, pewnie jak każdemu dziecku.

Żadne kółko baletowe?

Nie.

To skąd się wzięły aktorskie ciągoty?

Byłam w dzieciństwie bardzo otwierana na wszelkie formy wyrażania siebie, na sztukę.

A kto tak otwierał?

Mama.

A co robiła?

Poświęcała mnóstwo czasu i energii aby stworzyć mi i mojej siostrze warunki, w których bez przeszkód mogłyśmy obcować z kulturą i odnajdywać różnorodne drogi kreatywnego wyrażania siebie. Dawała nam wolność, przestrzeń twórczą, za którą jestem jej bardzo wdzięczna.

W Sokółce?

Tam mieszkaliśmy przez pierwsze lata mojego życia, a potem przeprowadziliśmy się do Białegostoku.

To jakie były te przejawy wolności. Jako nastolatka buntowała się Pani?

Tak… w okresie dojrzewania zdarzyło mi się testować granice danej mi wolności. W gimnazjum przytrafił mi się bunt.

W którym?

W drugim, przy Legionowej.

To gdzieś mieszkaliście na Piaskach?

Nie, na Nowym Mieście, ale to był nasz rejon. Była tam zbieranina młodzieży z całego miasta. Odnaleźć się w tej dżungli nastolatków to było nie lada wyzwanie. Trzeba było bardzo szybko się określić do którego plemienia chcesz należeć. Zamiast skupić się na wrzącym świecie wewnętrznym trzeba było jakoś odnaleźć się w grupie. Zdarzyło się, że kilka razy się pogubiłam, ale zaraz potem trafiłam do całkiem niezłego I LO, gdzie próbowałam swoich sił w teatrze „Na skraju” pod okiem Anety Kaliściak i jednocześnie zaczęła się też moja przygoda w teatrze „Klaps”. Kosmos się otworzył, zakochałam się w teatrze, a przede wszystkim poznałam wspaniałych ludzi, z którymi odbywaliśmy setki egzystencjalnych rozmów wymyślając siebie oraz tworząc otaczającą nas rzeczywistość na nowo.

Na jakich ludzi trafiła Pani w Akademii Teatralnej?

Wyjątkowych. Mój rok był przepełniony indywidualnościami. Większość wyjechała z Białegostoku po studiach. Zdarzyło mi się jednak pracować z Kasią Grajlich i Miłoszem Pietruskim w Wierszalinie, a z Błażejem Piotrowskim, z którym studiowałam na pierwszym roku zagraliśmy razem w „Merylin Mongoł”.

Bo Błażej też był w „Klapsie”?

Tak. Przyjaźniliśmy się. Byliśmy w jednej paczce.

Czego uczą studia aktorskie?

Wszystkiego od podstaw. Trzeba było wiele odrzucić i wiele przyjąć na nowo – reguły, techniki, metody. Przede wszystkim odkryć poczucie siebie na scenie. Oprócz umiejętności technicznych i warsztatowych, silną stroną Akademii Teatralnej w Białymstoku jest otwieranie kreatywne.
Absolwenci naszej szkoły to pełnoprawni twórcy, który mogą pozwolić sobie na wyrażanie siebie przebierając w konwencjach i różnorodnych środkach teatru ożywionej formy.

Po studiach od razu trafiła Pani do Teatru Wierszalin?

Tak, zgłosiłam się na przesłuchanie i dostałam angaż. Miałam zaszczyt wejść w role w ramach zastępstwa w spektakle, które jeszcze w czasach licealnych zrobiły na mnie ogromne wrażenie: „Bóg Niżyński” i „Wierszalin. Reportaż o końcu świata”.

Jak się pracuje w teatrze nieco eksperymentalnym, autorskim, ale z drugiej strony dotowanym?

Było to istotne doświadczenie w moim życiu. Dużo mnie nauczyło o teatrze, ale też o sobie. Obcowanie z osobowością, jaką jest założyciel i dyrektor Teatru Wierszalin Piotr Tomaszuk dla świeżo upieczonej absolwentki Akademii Teatralnej to dużo przeżycie. Miałam wówczas przekonanie, że uczestniczę w czymś ważnym i podniosłym.

To białostocka, właściwie ogólnopolska legenda. To była głęboka woda?

Oczywiście. Praca w Wierszalinie jest intensywna, odbija się na przeżyciach i widzeniu teatru. Niektórzy profesorowie próbowali odradzać mi to miejsce, które według nich mogło być zbyt inwazyjne jak na pierwszy kontakt z profesjonalnym teatrem, ale te przestrogi tylko mnie zachęciły. Postanowiłam, że spróbuję.

Jak to zbuntowana gimnazjalistka.

Absolutnie. Ja nie dam rady?

To dlaczego rozstaliście się?

Trudno powiedzieć, tak się chyba po prostu zdarza. Przychodzisz, doświadczasz i za chwilę pragniesz skręcić w inną stronę. Czułam, że obcuję z czymś wyjątkowym. Atmosfera, która tam panowała odpowiadała mi pod kątem tworzenia pewnego rodzaju wspólnoty, totalnego zaangażowania. Samo miejsce było niezwykle inspirujące. Mimo to poczułam, że chcę postawić samodzielne kroki, spróbować niezależnej twórczości.

A co daje Pani współpraca z Mateuszem Tymurą i Teatrem Latarnia? Nikt wcześniej nie zaproponował Pani roli Merylin Mongoł?

Skakałam pod sufit, kiedy mi to zaproponował. Znałam go ze studiów i niezwykle mi imponowało jego osobliwe odkrywanie reżyserii.

To było jeszcze w trakcie Pani pracy w Wierszalinie?

Tak, jakoś udało mi się to pogodzić, bo graliśmy w 2014 roku na granicy sezonu i przerwy.

Jak się przygotować do roli takiej biednej dziewczyny?

Praca nad rolą wymagała przede wszystkim wyłączenia ośrodków analizy, a jednocześnie uruchomienia gotowości zbliżenia się do granic, które mogły wydawać się niewygodne w pierwszym odczuciu. Mateusz wpuścił mnie w świat chaty, w której miałam zamieszkać i stać się jej gospodynią. Bywało tak, że próby rozpoczynałam od zmywania góry naczyń, które mi zostawił sprzed iluś dni. Spędziłam kilka nocy śpiąc w dużym pokoju w towarzystwie psa Mateusza – naszego partnera scenicznego, który gra z nami w każdym spektaklu. Temat wymagał totalnego zaufania i oddania się w ręce reżysera.

Przy okazji grając tę rolę wiele można powiedzieć o zwykłej ordynarnej przemocy domowej…

Tak, próbujemy. Nie jest łatwo mówić o tak delikatnym i trudnym temacie.

Niby wszyscy o takich wypadkach słyszeli, są specjalne procedury, ale…

Jesteśmy jacyś tacy przytłumieni. Sąsiedzi coś robią za ścianą, dochodzą jakieś odgłosy, a my przymykamy oczy i uszy. Cieszę się, ze teraz coraz głośniej mówi się o przemocy w rodzinie i zachęca się ofiary do przerywania milczenia.

Spektakl został jakiś czas temu przeniesiony do UCK i nawiązuje do pierwotnej bliskości z widzem, jaka była zamysłem przedstawień w domu przy Pionierskiej

Powiększona została widownia, ale zachował się pierwszy rząd, który ogląda spektakl praktycznie z wnętrza chaty. Aktor jest dosłownie na wyciągnięcie ręki. Mateusz zastanawiał się jak przenieść dom na scenę. Na początku myśleliśmy jedynie o elementach, symbolach, jakimś obrysie ścian... dokładaliśmy, dokładaliśmy i w konsekwencji przenieśliśmy dom jeden do jednego. Są ściany, meble, dywany, sufit.

Najważniejsze, że jest kuchenka.

Która przypala ziemniaki. Dla mnie zachwycającym elementem jest framuga drzwi, która została przywieziona bezpośrednio z tego domu przy Pionierskiej.

To fetysz!

Tak, teatralny fetysz. Oryginalny jest też stół, łóżko, krzesła, makatka, dywan na ścianie i wiele innych elementów scenografii.

Takie przełamanie bariery scena-widzowie Pani pomaga w graniu?

Na pewno jest to niestandardowe wyzwanie, a ja lubię wyzwania.

Nawet kiedy półnaga stanowi Pani właściwie element powitalny, dekorację niczego nieświadomym widzom?

Fakt, jeden z trudniejszych momentów w spektaklu.

Podejrzewam, że część widzów pędząc, by zająć lepsze miejsca mogła nie zauważyć Pani w sieniach.

Owszem, tak też się zdarza. Bez względu na to czy są komentarze, czy chłodne przejście za każdym razem jest to mocna konfrontacja. Z aktorskiego punktu widzenia - intensywny moment przejścia.

A co tak naprawdę chciały panie powiedzieć przygotowując „Kukrzysko”?

W „Kukrzysku” w reż. Marii Żynel próbujemy odkryć początki wierzeń. Rozszerzamy kontekst o pojmowanie bogów na całym świecie, ale wszystko sprowadza się do zakopanej chaty na Podlasiu, gdzie pochowane są nasze tutejsze mity, słowiańskie skarby, które zakopujemy oddalając się od nich. Nie zgłębiamy tego na co dzień, a przecież to solidny filar naszej obecnej bytności. Tego, z czego się składamy. To nasza historia. Czuję bliskość z pradawnymi wierzeniami. Wydają mi się prawdziwsze, wynikające z głębokiej potrzeby kontaktu ze światem niematerialnym: uosabianie drzewa jako symbolu siły i opieki, ziemi jako matki życia. Tłumaczenie świata poprzez słowiańskie mity daje mi dużo więcej ukojenia niż współcześnie rozpowszechniane religie.

Pani lubi takie rytuały, teatralizację życia?

Bardzo.

Przed wejściem na scenę też?

Zależy od roli, ale zawsze coś małego muszę sobie zrobić (śmiech).

Rytuały, magia mogą przybierać różną postać. Mnie zachwycił pomysł spektaklu „Pan Stary i Czary”.

Naprawdę? To miłe. Niewiele osób to widziało. To autorski scenariusz stworzony wspólnie ze studentami. Jest wynikiem rozmów i wielu improwizacji scenicznych.

Tu udało się Pani razem ze studentami stworzyć prawdziwie magiczne widowisko.

Wspaniale mi się pracowało z Michałem Szostakiem i Damianem Krajczykiem. Pozwolili mi się poprowadzić i jednocześnie byli niezwykle twórczy. Do tego muzyka Urszuli Chrzanowskiej to w moim poczuciu mistrzostwo. Szkoda, że było zagrane tylko kilka razy...

Taki los studenckich spektakli. Pani reżyseruje także poza Białymstokiem – skąd biorą się takie propozycje, co Pani już zrobiła?

Moja przyjaciółka ze studiów - Natalia Zduń zaprosiła mnie do wyreżyserowania spektaklu w Rzeszowie w Stowarzyszeniu Twórczym SztukPukSztuka na podstawie tekstów Heinricha Hoffmana „Jak to niegrzecznym bywa źle”. Są to „Bajki dla niegrzecznych dzieci” z początku XIX wieku, a twórca był psychoanalitykiem. Jego bajki miały tragiczne zakończenia. Chłopiec, który nie chce jeść, chudnie i umiera, dziewczynka, która się bawi zapałkami, ginie w pożarze i towarzyszy jej tylko czarny kotek, a Juleczek który ssał palec na przekór prośbom mamy spotka krawca, który utnie mu owy paluszek. Wraz z Rafałem Pietrzakiem w Toruniu stworzyliśmy też jakiś czas temu spektakl „Innym razem” inspirowany dramatami Michała Walczaka. Premiera miała miejsce w Teatrze Baj Pomorski.

Czy życie aktora i reżysera to życie na walizkach?

Bardzo. Czasem doskwierające, ale najczęściej niezwykle satysfakcjonujące.

Mężczyznom pewnie jest łatwiej w tym zawodzie – kobiecie przypisane jest stworzenie domu, urodzenie i wychowanie dzieci…

Gdzie to jest przypisane? Nie, nie, nie… Kobieta powinna tworzyć jak chce i kiedy chce. A czy komuś jest łatwiej, czy trudniej to już kwestia charakteru, a nie płci.

Ale tak zwane norny społeczne widzą w kobietach matki pomnażające potomstwo….

Ja przeciwko takim normom się buntuję. Jeśli będę czuła, to się rozmnożę (śmiech), a jeśli nie, to nie zrobię tego, bo tak chce rodzina, czy oczekuje społeczeństwo.

Tylko teatr?

Znam wiele kobiet, które zakładają rodziny, rodzą dzieci i jednocześnie są niesamowitymi artystkami, więc chyba nie trzeba się wcale ograniczać.

Czyli ne boi się Pani, że przegapi swój czas na osobiste szczęście?

Szczęście jest w bardzo wielu rzeczach, nie tylko dziecko to warunkuje. Każdy ma swoją drogę – oby ją znalazł i podążał nią z odwagą.

od 7 lat
Wideo

echodnia Drugi dzień na planie Ojca Mateusza

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wróć na poranny.pl Kurier Poranny