Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Opłata za śmieci. Głupie prawo, ale prawo

Krzysztof Nyszkowski
Opłata za śmieci to rodzaj kontrybucji
Opłata za śmieci to rodzaj kontrybucji Anatol Chomicz/Archiwum
Nową ustawę możemy określić sakramenckim: głupie prawo, ale prawo. Natomiast sposób dostosowania się do niej zaproponowany przez gminę Białystok - kontrybucją nałożoną na mieszkańców.

Od lipca przyszłego roku gmina stanie się właścicielem wszystkich odpadów wytwarzanych w mieście. To ona, a nie osobiście Nowak czy Kowalski czy też w jego imieniu wspólnota lub spółdzielnia, będzie wybierać w przetargach firmę wywożącą z jego posesji odpady. Ma też kompleksowo zorganizować ich gospodarkę: od selektywnej zbiórki, po segregację, składowisko odpadów, w tym wielkogabarytowych, po recykling. Ten monopol komunalny ma wyeliminować zaśmiecanie lasów, parków. Nie będzie już śmieci niczyich, bo każdy mieszkaniec musi mieć podpisaną umowę z gminą. Wszystko po to, by środowisku było lżej. Tyle teoria.

Lokalny socjalizm śmieciowy

Nie po raz pierwszy jednak okazuje się, że posłowie i senatorowie przyjęli prawo oderwane od rzeczywistości. Nie chodzi o to, że znowu państwo przerzuciło na samorządy kolejne zadanie zupełnie nie dając im na nie pieniędzy. W praktyce one bardzo dobrze wiedzą, gdzie ich szukać - w kieszeni mieszkańców. I nie mają żadnych skrupułów, by łupić ich sromotnie. Na awersie tego drenażu jest de facto upaństwowienie śmieci przez ich komunalizację. Proces zupełnie odwrotny od tego, który legł u podstaw przekonania, że im większy mieszkańcy będą mieli wpływ na gospodarowanie zasobami mieszkaniowymi, tym lepiej będą o nie dbali. Z tego punktu widzenia łatwiej im m.in. wynegocjować lepszą cenę za administrowanie budynkami, dostawę ciepła czy odbiór śmieci.

Z drugiej strony firmy, w tym oczyszczające, też musiały wykazywać się podobnymi zaletami (niską ceną, sprawnością i efektywnością sprzątania), bo w każdej chwili krążyło nad nimi widmo, że dotychczasowy odbiorca odejdzie do konkurencji. I choć w praktyce większość mieszkańców dużych miast rzadko próbowało nacisku na wspólnoty czy spółdzielnie, by wytargowały lepsze stawki, to jednak mieli poczucie, że z tego narzędzia (zgromadzenia walne czy roczne zebrania wspólnot) w każdej chwili mogą skorzystać. Podobnie jak mieszkańcy domków jednorodzinnych, którzy mogli wybrać lepszą firmę.

Nowa ustawa śmieciowa pozbawia ich możliwości decydowania, a rynek usług z tej branży wyjaławia z konkurencyjności. Pisząc bez ogródek: rząd i parlament zafundowali nam lokalny socjalizm śmieciowy. I jakoś dziwnie przemilczał to premier, gdy mówił w białostockiej Famie, że nie rozumie dlaczego emerytka samotnie mieszkającą na 25 metrach kwadratowych ma tyle samo płacić, co minister Arabski mieszkający z żoną i czwórką dzieci w 200-metrowej willi. Na szczęście wspomniał, że gminy nie powinny stawiać interesu budżetu nad mieszkańcami. Nie da się też ukryć, że sloganem: "wyborcy nam tego nie wybaczą" nadał fermentowi w śmieciach wymiar polityczny, choć tak na dobrą sprawę ma on przede wszystkim legislacyjne podłoże. Tym bardziej że za ów bubel prawny, jakim jest nowa ustawa, odpowiada rząd i większość partyjno-koalicyjna, która w parlamencie podniosła ręce za.
Widać premier zaczyna w końcu zdawać sobie sprawę, że wraz ze swoim zapleczem tworzy prawo absolutnie oderwane od życia. Po raz kolejny sprawdziło się stare porzekadło, że mądry Polak po szkodzie.

W poszukiwaniu utraconego czasu

Zamieszanie w kraju zrobił się tak duże, że zaczęto prostowanie ustawy (możliwość zróżnicowania opłat ze względu na rodzaj zabudowy, a także wprowadzenie w jednej gminie różnych wysokości opłat). Przede wszystkim jednak te najbardziej upartyjnione - jak w Białymstoku - samorządy uderzyły się w pierś. Bo jeśli nową ustawę możemy określić sakramenckim "głupie prawo, ale prawo", to sposób dostosowania się do niej gminy Białystok nazwiemy wprost proporcjonalnie do głupoty, która poszła z Wiejskiej w Polskę.

A przecież gmina nie musiała czekać dosłownie do ostatniej chwili z propozycjami rozliczania za odpady. Naprawdę miała dużo czasu, by zarówno znacznie wcześniej lobbować za uelastycznieniem ustawy, jak i prowadzić porządną politykę informacyjną wśród mieszkańców wyjaśniającą niuanse pseudorewolucji śmieciowej.

Gwoli sprawiedliwości trzeba oddać, że prawie rok temu władze Białegostoku zwołały w Pałacyku Gościnnym okrągły stół z podlaskimi parlamentarzystami, by zainteresować ich kuriozalnymi rozwiązaniami przyjętymi w ustawie. Posłowie i senatorowie obiecali, że pomogą, ale jak to już nieraz bywało, słowa okazały się jedynie obietnicami bez pokrycia. Tym bardziej władze miasta nie powinny oglądać się na nich, a jeszcze mocniej naciskać za pośrednictwem Związku Miast Polskich czy Związku Gmin Wiejskich. Co więcej, ten lobbing był potrzebny zanim uchwalono ustawę. W takim kształcie nigdy nie powinna ona trafić do prezydenta do podpisu, nie wspominając o wejściu w życie. Już samo sztywne zapisanie sposobu ustalenia opłaty śmieciowej (od metra kwadratowego powierzchni, metra sześciennego zużytej wody, gospodarstwa domowego, liczby osób zamieszkujących w gospodarstwie) kwalifikowało nowe prawo do kosza.

Ale nawet do tych absurdalnych zapisów samorządy mogły podejść w sposób mniej absurdalny. Pokazuje to dobitnie przykład Wasilkowa. Tamtejsi radni oparli opłatę na przesłankach w miarę logicznych i jak najmniej dokuczliwych dla mieszkańców. Zrobili to jako pierwsi w regionie, choć niewielu dawało im szansę, że uchwała obroni się w Regionalnej Izbie Obrachunkowej. A jednak się udało. I dlatego wspólne białostockich radnych PO i prezydenta, którzy obnażeni do bólu słowami premiera, zapewnili, że im bliżej do wariantu wasilkowskiego, są niczym łabędzi śpiew. Po pierwsze: chyba nie padłyby, gdyby nie ostra reprymenda ze strony Donalda Tuska. Po drugie: są przyznaniem, że prawie 300-tysięczna metropolia, dysponująca potężnym arsenałem logistycznym, prawnym, naukowym, administracyjnym, ekonomicznym nie sprostała zadaniu, z którym bez problemu poradziło sobie 30 razy mniejsze miasteczko. I to bynajmniej nie pod wpływem partyjnej pojałanki ze strony szefa rządu.

Słona cena za odpady

Tym bardziej, że w cieniu słów Donalda Tuska o metrażach jest cena, którą pod ich wpływem zaproponowały władze Białegostoku. Przyjęta korekta być może zadowala partyjnego pryncypała, ani o grosze - w stosunku do pierwotnej wersji - nie uszczupla też budżetu, ale jest skrajnie niekorzystna dla mieszkańców. Przede wszystkim w stosunku do ceny, jaką w tej chwili płacą białostoczanie firmom za wywożenie śmieci. To już w zasadzie nie nowy podatek komunalny, a wręcz kontrybucja nałożona przez gminę na mieszkańców.

Tak naprawdę punktem wyjścia do ustalenia metody naliczania opłaty i ceny powinno być obecne status quo. Jeśli czteroosobowa rodzina, mieszkająca w lokalu o powierzchni 70 metrów kwadratowych, płaci w tej chwili w swojej wspólnocie za wywóz śmieci 30 złotych miesięcznie (około 45 groszy za metr kwadratowy), to tyle samo powinna po 1 lipca. Paradoksalnie ten status quo gwarantuje system wasilkowski. Uprzywilejowane w nim byłyby też gospodarstwa wieloosobowe, gdyż od 5 osób wzwyż cena nie ulega zmianie. Straciłyby gospodarstwa jednoosobowe, jednak nie tyle, co zaproponowano w Białymstoku. Bo jeśli dziś mieszkaniec wspólnoty samotnie mieszkający na powierzchni 40 metrów płaci osiem złotych od osoby, to według stawek zaproponowanych przez władze miasta od lipca co miesiąc będzie musiał oddać 23 złotych. Podwyżka niemal 200 proc. Jeśli ktoś ma wątpliwości, że to nie kontrybucja, to liczby mówią same za siebie. Nie od dziś jednak wiadomo, że monopol słono kosztuje. Śmieciowy też.

Zresztą, zgodnie z logiką, stawki opłat powinny być ustalone dopiero po rozstrzygnięciu przetargu dla określonej metody, ilości odpadów i sposobu ich zbiórki w wyniku obliczenia rzeczywistych kosztów systemu na podstawie cen podanych w najkorzystniejszej ofercie. Obecne propozycje, wynikające z imperatywu czasowego ustawy, są albo teoretyczne, albo wzięte z sufitu. Bądź też mają zapewnić określony przychód spółce Lech (miasto szacuje je na około 57,5 mln). Bo to ona w imieniu gminy prowadzić będzie kompleksową gospodarkę śmieciową.

Samorządowcy twierdzą, że system gospodarowania trzeba de facto zbudować od postaw, choćby w przypadku odpadów wielkogabarytowych, które nierzadko w praktyce są przemysłowymi. Ludzie robią remonty, a gruz, deski, tworzywa sztuczne nie lądują w oddzielnych pojemnikach czy kontenerach, bo nikt ich nie zamawia. Ponadto opłaty, jak podnoszą urzędnicy, nie są wprowadzone na wieki i po jakimś czasie, w zależności od tego, jak sprawnie będzie przebiegało składowanie, przetwarzanie i recykling odpadów (w przyszłości ich utylizacja), stawki mogą ulec zmianie. Ale dlaczego nie odwrócić tej logiki: zostawmy przez rok obecne status quo (de facto pozwalają na to poprawki zaproponowane przez parlamentarzystów), a po okresie przejściowym dokładnie wyliczymy, ile kosztuje Białystok pseudorewolucja śmieciową i ile muszą mieszkańcy dokładać za tych, którzy dziś podrzucają śmieci sąsiadom czy pozostawiają w lesie, gdzie, ile i za ile ustawić nowych pojemników. Czy nie byłaby to najlepsza odpowiedź na słowa premiera, że Białystok budżetu nie przedkłada nad mieszkańców.

Czytaj e-wydanie »

Nieruchomości z Twojego regionu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny