Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Oleg Kabzar - Białorusin z polskim obywatelstwem. Bo podlaskiego nie dawali.

Janka Werpachowska
Portret artysty we wnętrzu – Oleg Kabzar, malarz i muzyk. Talent malarski ma potwierdzony dyplomem  wyższej uczelni, muzyczny – faktem, że został przyjęty do chóru Opery i Filharmonii Podlaskiej.
Portret artysty we wnętrzu – Oleg Kabzar, malarz i muzyk. Talent malarski ma potwierdzony dyplomem wyższej uczelni, muzyczny – faktem, że został przyjęty do chóru Opery i Filharmonii Podlaskiej. Fot. Wojciech Oksztol
Od piętnastu lat Oleg Kabzar mieszka w Polsce. Ma tu rodzinę, przyjaciół, pracę. Rzadko jeździ na Białoruś, żeby odwiedzić bliskich i znajomych. - Bo tutaj już czuję się jak w domu, u siebie - mówi.

Wybrałem Polskę jako swoje miejsce na ziemi. A właściwie, to Podlasie. Tutaj czuję się bardzo dobrze - twierdzi Oleg Kabzar. Urodził się w Homlu na Białorusi, studiował w Mińsku. Od kilku lat ma obywatelstwo polskie.

- Bo podlaskiego nie dawali - śmieją się znajomi Olega.

Białorusini chętnie przyjeżdżali do Polski - ale nie na długo. Białostoczanie świetnie pamiętają czasy, kiedy rynek przy ulicy Kawaleryjskiej, podobnie nieistniejący już bazar przy Jurowieckiej były opanowane przez gości ze wschodu. Sporo sprzedawali, ale też sporo kupowali. Wszyscy byli zadowoleni. Jednak rzadko się zdarzało, żeby ktoś zabiegał o pozostanie w Polsce na zawsze.

Śpiewający malarz

Oleg od dziecka wiedział, że będzie artystą. Zanim zdecydował się na studia na Akademii Sztuk Pięknych w Mińsku, skończył w Homlu średnią szkołę plastyczną. Czuł, że ma talent. Że najlepiej wyrazi siebie, swoje uczucia i emocje, malując.

- Ale i z muzyką czułem się bardzo związany, chyba genetycznie - śmieje się Oleg. Ale może ma trochę racji: jego rodzice byli związani zawodowo z muzyką.

- Poza tym nazwisko zobowiązuje - dodaje Oleg. - Bo słowo "kabzar" po białorusku oznacza kobziarza, ale i takiego wędrownego lirnika, wyśpiewującego historię, baśnie, legendy.
Oleg studiował w Mińsku malarstwo sztalugowe. Ta umiejętność przydała mu się później w Polsce.

Historia miłosna z politycznym tłem

W ramach wymiany polsko-białoruskiej do Akademii Sztuk Pięknych w Mińsku przyjechała na studia Polka z Bielska Podlaskiego. Poznali się i pokochali. Jeszcze podczas studiów zostali małżeństwem.
- Pierwsze dziecko urodziło się w Mińsku, ale jako obywatel Polski - opowiada Oleg. - A po studiach wyjechaliśmy do Polski.

Jak mówi, sytuacja polityczna, jaka wtedy panowała na Białorusi, ułatwiła mu podjęcie tej decyzji.
- Wszystko, co działo się dobrego w moim kraju, skończyło się z chwilą dojścia do władzy Łukaszenki. Za poprzedniego prezydenta, Szuszkiewicza, na Białorusi widać było odrodzenie. Język, kultura, poczucie dumy narodowej - to wszystko pomagało przetrwać nawet nie najlepsze warunki materialne. Panowała radość i nadzieja.

W 1995 roku Oleg z żoną przyjechał do Polski. Zamieszkali w Bielsku Podlaskim, u rodziców dziewczyny. Oleg znalazł pracę w szkole podstawowej jako nauczyciel plastyki.
- Dla mnie to była świetna szkoła życia - wspomina dzisiaj. - Już trochę mówiłem po polsku, ale przy tych rozwrzeszczanych, trudnych do okiełznania dzieciakach sam nie wiem kiedy nauczyłem się waszego języka. To był po prostu przymus.

Nawiązał też kontakty z bielską szkołą pisania ikon. Zatrudnił się w niej. Uczył młodych adeptów ikonopisarstwa malowania sylwetki ludzkiej.

- Praca z nimi w porównaniu z doświadczeniami z pracy w szkole podstawowej, to niebo a ziemia - wspomina Oleg. - Do szkoły pisania ikon przychodzili ludzie, którzy po pierwsze, wiedzieli czego chcą, mieli jasno określony cel w życiu. Poza tym ikona to specyficzna dziedzina sztuki plastycznej. Zajmują się nią osoby o pewnych szczególnych predyspozycjach, można powiedzieć - uduchowione.
Oleg może długo opowiadać o ikonie.

- Ikona czasami jest niedoskonała, naiwna. Ale powiemy o niej, że jest dobra, jeżeli patrzący widzi właśnie duchowość, natchnienie, pod którego wpływem tworzył artysta. Dlatego najlepsze ikony powstawały w pracowniach mnichów.

W Bielsku Podlaskim odbyła się też pierwsza indywidualna wystawa malarstwa Olega Kabzara.
- Robiła wrażenie, dzięki temu, że obrazy znalazły się we wnętrzach bielskiego Ratusza. Budynek był jeszcze przed remontem, miał w sobie prawdziwego ducha dawnych lat. Moje obrazy dobrze komponowały się z nieco zniszczonymi ścianami.

Kiedyś, jeszcze jako student mińskiej Akademii Sztuk Pięknych, Oleg wystawiał swoje prace jako jeden z wielu białoruskich malarzy, na wystawie w Berlinie, mającej zaprezentować Europie sztukę dotąd szerzej nieznaną, białoruską.

Oleg muzykant

- Kiedyś nawet uczyłem się grać na skrzypcach, ale więcej z tego było śmiechu, niż nauki - wspomina. - Tak jakoś wyszło, że chociaż rodzina była muzyczna, ja poszedłem w kierunku sztuk plastycznych.
Ale muzyka nie dawała mu spokoju. Podczas studiów na uczelni plastycznej został członkiem zespołu młodzieżowego - oczywiście zbuntowanego, kontestującego zastaną rzeczywistość.

- Grupa nazywała się Browar - wspomina dziś ze śmiechem Oleg. - To brzmi i znaczy identycznie tak samo, jak po polsku. No cóż, lubiliśmy browary, to i taką nazwę wybraliśmy dla swojego zespołu. Kolega nauczył mnie podstawowych chwytów na gitarze. I tak zostałem gitarzystą i wokalistą zespołu Browar.

Śpiewali po rosyjsku. Bo jeszcze nie czuli się zbyt mocni w języku białoruskim.
- To nie było tak z dnia na dzień, że zaczęliśmy mówić w ojczystym języku - opowiada Kabzar. - Za Szuszkiewicza wprowadzono do programów szkolnych lekcje ojczystej mowy i kultury. Bo przedtem funkcjonował tylko język rosyjski. Nasza nauczycielka sprowadzała do szkoły ciekawych ludzi, na spotkania z uczniami. I oni opowiadali nam swoje historie po białorusku. To bardzo mobilizowało do nauki. Ale jednak jeszcze w okresie studiów wcale nie czułem się w tym języku pewnie.

Podobnie było z solową karierą Olega. Chętnie śpiewał poezję, akompaniując sobie na gitarze. Utwory czerpał z repertuaru znanych bardów rosyjskich - z tego samego powodu.

- Kiedy przyjechałem do Polski, dowiedziałem się, że w Bielsku Podlaskim odbywa się co roku festiwal Jesień Bardów - wspomina Oleg. - Postanowiłem spróbować swoich sił. Napisałem muzykę do wiersza Eugeniusza Czykwina. Wyszła prawie brazylijska samba. I wygrałem.
Bo od czasów śpiewania i grania na gitarze cudzych utworów w zespole Browar w Mińsku, wiele się zmieniło.

- Kiedyś nawet nie przypuszczałem, że potrafiłbym sam napisać muzykę. Ale dobra poezja ma swój rytm, melodię. Próbuję dopasować do niej nuty i tak powstaje utwór - opowiada Oleg. - A najlepiej komponuje mi się w pociągu. Może ten miarowy stukot kół tak na mnie wpływa, może pomaga fakt, że kiedy jestem sam w przedziale, to nikt i nic mnie nie rozprasza, nie przeszkadza.

Nie tylko sztuką człowiek żyje

- Cieszę się, że mieszkałem w Bielsku Podlaskim w czasie, kiedy jeszcze było w nim dużo starej, drewnianej architektury, kiedy stały jeszcze pożydowskie domki. Dużo wtedy malowałem.
Oleg tworzy raczej duże obrazy olejne. Nie było łatwo rozłożyć się z farbami i sztalugą w maleńkim mieszkanku, w którym mieszkał on z żoną i dwójką dzieci oraz teściowie.

- Dlatego często brałem sztalugi na plecy i wychodziłem na spacer po mieście - opowiada Oleg. - Kiedy widziałem jakiś uroczy zakątek, jakiś ciekawy obiekt architektoniczny, rozstawiałem sztalugi, siadałem i malowałem. A to wcale nie była taka prosta sprawa, bo zaraz pojawiała się widownia. Przychodzili krytycy sztuki spod sklepu, pod którym przed chwilą pili piwo. Nie brakowało komentatorów. Padały pytania, po co to robię, czy ktoś mi za to płaci. Trzeba być głuchym i bardzo odpornym psychicznie, żeby w takich warunkach robić swoje.

Przyszedł taki dzień, kiedy Oleg postanowił sprawdzić swoje siły w Warszawie. Pojechał do stolicy, wynajął jakiś pokój. Nawet udało mu się znaleźć pracę.

- Tak, zamiatałem ulice, garaże, zajmowałem się zielenią, pracowałem w pierogarni. A oprócz tego malowałem, wstawiałem swoje prace do różnych galerii. Miałem nawet cztery wystawy indywidualne. Obracałem się w środowisku ludzi sztuki, a jednak w pewnym momencie poczułem, że dłużej w tym mieście nie dam rady żyć. Wypaliłem się. Brakowało mi tej wspólnoty charakterów, mentalności, którą czuję tutaj, w Białymstoku.

A poza tym poznał Magdę - bo jego studenckie małżeństwo nie wytrzymało próby czasu i już od jakiegoś czasu Oleg był człowiekiem wolnym. A Magda jest stąd, więc znów o powrocie Olega do Białegostoku zadecydowała miłość podszyta sympatią do Podlasia i niechęcią do wielkomiejskiego gwaru, pośpiechu i wyścigu szczurów.

Kiedy pyta się go o kontakty z dawnymi przyjaciółmi i znajomymi z Białorusi, Oleg odpowiada:
- Bardzo rzadko ich widuję. Jakoś nie czuję takiej potrzeby. Ja już jestem tutaj u siebie. Ale czasami odczuwam tęsknotę za ojczyzną, za mamą. Na szczęście to nie jest wielka wyprawa, w każdej chwili można pojechać. Jest tylko jeden problem. Od kiedy dostałem obywatelstwo polskie, muszę starać się o wizę, stać w kolejce.

Ale kiedy pada hasło "Białoruś", Oleg chętnie przypomina sobie chwile miłe, wesołe. Jak na przykład święta Bożego Narodzenia, kiedy jeszcze studiował w Mińsku.

- Zorganizowaliśmy z kilkoma kolegami taką grupę kolędników-przebierańców. Przygotowaliśmy kilka starych, prawdziwych kolęd prawosławnych i śpiewając i grając chodziliśmy po całej uczelni. Zaglądaliśmy do każdej sali, nie patrząc, czy akurat trwają tam zajęcia. Kiedy mówię o tym w Polsce, nie każdy potrafi zrozumieć, na czym polegała ta swoista demonstracja. Ale wtedy na Białorusi to był szok. Sowieci skutecznie wyplenili chrześcijańskie święta. Liczył się tylko Nowyj God, Dzied Moroz i Snieguroczka. Dlatego taki barwny korowód przebierańców z gwiazdą, jak ze starych opowiadań czy obrazów, robił wrażenie. A ja byłem wtedy przebrany za niedźwiedzia, nie można mnie było w tym stroju rozpoznać. I wyglądałem bardzo śmiesznie, bo jak inaczej może wyglądać niedźwiedź grający na skrzypcach.

Nie lubi mówić o polityce, chociaż ostatnie wyczyny prezydenta Łukaszenki skwitował słowem: terroryzm.
- Zdarzało mi się udzielać różnych wywiadów i niestety, większość dziennikarzy przychodzi z gotowym zestawem pytań. Czy Białorusini dalej mają dusze niewolników? Dlaczego Ukraina wybiła się na niepodległość, a Białoruś nie? Czy Białorusinom demokracja jest niepotrzebna? Czy na Białorusi jest korupcja? Czy na Białorusi są kolejki? I tak dalej, i tak dalej. To jest irytujące.

Z gitarą na przesłuchanie

Wkrótce po przyjeździe z Warszawy do Białegostoku Oleg dowiedział się, że dyrektor Filharmonii i Opery Podlaskiej ogłosił nabór do chóru. I że nie jest wymagane wykształcenie muzyczne - o przyjęciu zadecyduje przesłuchanie.

- Przygotowałem taką pieśń kozacką, szeroką, przestrzenną. Zaśpiewałem akompaniując sobie na gitarze. Spodobało się chyba, bo zostałem przyjęty do chóru. Jestem tenorem. To mi daje bardzo dużo satysfakcji, bo praca ta ma tę zaletę, że pozostaje sporo wolnego czasu, który mogę wykorzystać na malowanie.

Kiedy wchodzi się do mieszkania Magdy i Olega, od razu widać, że tu mieszkają artyści. Pianino, gitara, obrazy na ścianach - a kilka razy więcej płócien stojących na podłodze, bo akurat zostały przywiezione z wystawy - to wszystko tworzy pewien charakterystyczny klimat. Bo Magda też zajmuje się muzyką - uczy gry na pianinie.

A w tym roku rodzina się powiększyła.

Ksenia czyli Jaga

Mała urodziła się 22 maja, w dniu pamiętnym dla wszystkich kibiców Jagiellonii. Wprawdzie Magda nie najlepiej wspomina tę datę, bo wszyscy lekarze i położne zamiast zajmować się jej porodem, oglądali mecz, który dał naszej drużynie awans. Nawet Oleg w pewnym momencie nie wytrzymał i pobiegł, żeby chociaż rzucić okiem na mecz.

Ale kiedy już dziewczynka przyszła na świat, to właśnie Magda powiedziała:
- Damy jej na imię Jagiellonia.
Na szczęście tylko żartowała. Córeczka dostała piękne, nieco egzotycznie brzmiące w Polsce imię Ksenia.

- Tylko niebieskie oczy ma po mnie, a tak to cały Kabzar - śmieje się Magda.
Kiedy Oleg bierze gitarę, zaczyna coś nucić i cichutko sobie akompaniować, Ksenia od razu się ożywia. Jeszcze nie chodzi, ale przecież doskonale można tańczyć na siedząco. Porusza się bezbłędnie w rytm granej przez ojca melodii. Widać, że chyba też odziedziczyła ten muzyczny gen, który w rodzinie Olega przechodzi z pokolenia na pokolenie.

- To bardzo możliwe, bo moje dwie córki z pierwszego małżeństwa, dzisiaj już nastolatki, też mają artystyczne dusze - chwali się Oleg.
W pokoju, po którym coraz dzielniej raczkuje Ksenia, stoi choinka, ubrana tylko do połowy. Na dolnych gałązkach nie ma bombek.

- Bo w tym domu wszystko, co znajdzie się w zasięgu łapek Kseni albo kota, od razu zostaje zerwane i zniszczone - tłumaczy Oleg. - Ksenia kiedyś z tego wyrośnie, kot pewnie nie.
Ksenia głośno się śmieje, kiedy patrzy na srogą minę taty. Kot tylko przymruża oczy, jakby się ironicznie śmiał.

Maluje, gra, śpiewa

Tymi trzema słowami można w zasadzie określić życie Olega w Polsce. Ale to byłoby duże uproszczenie.

Oczywiście, maluje. Niedawno wystawiał kilka swoich bardzo ciekawych obrazów w foyer filharmonii, razem z białostockimi malarzami: Kazimierzem Jurgielańcem, Markiem Chomczykiem i Michałem Janczukiem.

- Mam nawet zamówienia, ludzie już o mnie słyszeli. Poczta pantoflowa jest niezawodna - mówi artysta, któremu szkoda czasu na bawienie się w zakładanie swojej strony internetowej.
Gra i śpiewa poezję, romanse rosyjskie, stare pieśni białoruskie, ukraińskie. Dla przyjaciół, czasami dla szerszego grona słuchaczy. Ale zapowiada, że być może jeszcze w tym roku uda się zorganizować jakiś większy koncert. Poza tym pochłonięty jest pracą w chórze.

Niedawno ukazała się płyta zatytułowana Brzeg. To bardzo interesujący projekt poetycko-muzyczny. Poetka Nadzieja Artymowicz deklamuje swoje wiersze, a Oleg je śpiewa. Trzecią bohaterką płyty jest, oczywiście, gitara.

To takie zajęcia, które przez wielu ludzi, zajmujących się pracą na przykład w biurze czy w handlu, mogłyby być traktowane jako atrakcyjne hobby, odskocznia od szarej codzienności. A ponieważ dla Olega jest to praca, to w wolnych chwilach oddaje się zupełnie innym pasjom.
- Po pierwsze, ryby - śmieje się. - Mamy tak blisko Narew, piękną, dziką rzekę. Najlepiej odpoczywam, kiedy mogę spędzić kilka godzin z wędką nad wodą. Nie muszę nigdzie daleko jechać na wakacje. Narew i lasy otaczające Białystok, to mi wystarczy. Nigdzie tak dobrze się nie czuję.
Magda dodaje:

- To prawda, on może się wpatrywać w spławik godzinami, bez ruchu, a mnie w tym czasie już roznosi energia. Coś bym zrobiła, gdzieś poszła. Ale nie można, bo ryby się płoszy. A po tylu godzinach nieraz żadnej rybki nie złowi.

- Bo ja nie jadę po ryby, tylko na ryby - odcina się Oleg. - To jest różnica.
Las po prostu lubi. Odpoczywa spacerując w lesie, słuchając ptaków, szumu drzew.
- Nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby zacząć polować. Nie mógłbym zabić zwierzęcia. Ryba to co innego. Jakby kiedyś karpia na święta trzeba było załatwić, to ja mogę, proszę bardzo.

Tę miłość Olega do przyrody widać w jego obrazach. Podczas ostatniej wystawy oglądający ją najczęściej zatrzymywali się przy niewielkim olejnym obrazie, przedstawiającym małe, śródleśne jeziorko, porośnięte nenufarami. Nie każdy był w stanie ocenić techniczne walory tego dzieła. Każdy za to odczuwał jego niepowtarzalny nastrój i klimat.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny