Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ojciec Edward Konkol: Tutaj znalazłem sobie slumsy. Nie tylko dla ubogich

Magdalena Kuźmiuk [email protected]
Ojciec Edward Konkol pojawił się w Białymstoku pod koniec lat 80. W 1991 roku założył stowarzyszenie Droga
Ojciec Edward Konkol pojawił się w Białymstoku pod koniec lat 80. W 1991 roku założył stowarzyszenie Droga Andrzej Zgiet
Przez te lata odkryłem coś niezwykłego: że w każdym człowieku jest kopalnia diamentów - mówi ojciec Edward Konkol. - Dopóki człowiek tego nie zobaczy, to nie zrozumie siebie nigdy. Nigdy się sobą nie zachwyci.

Wiem, że Ojciec nie chce świętować swojego jubileuszu 30-lecia kapłaństwa, który już tuż tuż, bo 15 czerwca. Dlaczego?

Obchodziłem 25-lecie kapłaństwa, następne będę świętował na 50-lecie. Mam "psychowstręt" do swoich świąt - urodzin, imienin. Pozostał mi po seminarium. U księży werbistów w Pieniężnie było nas ponad 200. Kiedy ktoś miał urodziny lub imieniny, wszyscy przychodzili na herbatę, kawę. Solenizant nic innego nie robił przez cały dzień, tylko ganiał z pokoju do łazienki myć te szklanki. (śmiech)

Ojcze, jak przez te 30 lat zmieniło się posługiwanie Ojca?

Totalnie! To młodzieńcze posługiwanie było piękniejsze, na totalnym luzie. Duch Święty jak powiał, tak byłem gotowy wszędzie się zjawić. Wstawałem rano i nie wiedziałem, gdzie wyląduję, komu będę pomagał. Ta lekkoś bytu mnie tak fascynowała. To było porywające. Tęsknię za tym.

Kiedyś, jadąc do Jastarni na wakacje, spotkałem siostrę zakonną, która zaprowadziła mnie do kanałów na warszawskiej Pradze. Miałem pójść namaścić człowieka. Pocięty niesamowicie, charczy. Karetka nie chciała go zabrać do szpitala, bo kloszard. Namaściłem go, siostra poszła, ja zostałem z nim, żeby go w nocy szczury nie pożarły. Potem okazało się, że mieszkało ich w tych kanałach ze 30. Żyłem z nimi miesiąc. To było cudowne!

Ojciec wylądował jednak w Białymstoku.

Do Białegostoku wysłał mnie prowincjał, ażebym się przygotował do pracy z kloszardami. Miałem skończyć studium życia wewnętrznego i resocjalizację. W tym czasie koło mnie pojawiła się pierwsza młodzież, pierwsi narkomani. Zaczęła się praca na melinach. To się tak rozrosło, że prowincjał stwierdził, że mam tutaj zostać. I siedzę tu już 29 lat. A miałem być trzy.

Kiedy było łatwiej - 30 lat temu, czy teraz?

Piękniej było 30 lat temu. Ale to nie wynika z tamtej rzeczywistości, a z tego, że myśmy o tych narkomanów walczyli przed Bogiem, towarzyszyliśmy im cały czas - siedzieliśmy na melinach, załatwialiśmy im ośrodki, wspieraliśmy, po kolei wyciągaliśmy.
Wtedy to była garstka ludzi, którym byłem w stanie pomóc. Dziś rocznie - dzięki stowarzyszeniu - pomagam 30 tysiącom ludzi. I to jest ta różnica. Choć kiedy ocierasz się o życie 30 tysięcy ludzi, to obciążenie jest makabryczne. Codziennie dostaję listy. Niektóre są takie, że siadam, zastanawiam się, jak ci, człowieku, pomóc. Bo nie widzę prześwitów w jego zagruzowanym życiu. A on prosi mnie o pomoc. Ma motywację, by coś w życiu zmienić. Tu nie chodzi o słowo pocieszenia, a pokazanie drogi, którą on może wyjść z makabrycznej rzeczywistości.

Ojciec często opowiada o swojej misji na melinach, czy w tych kanałach. Z tych opowieści bije smród, brud. Wielu młodych księży w zetknięciu z taką rzeczywistością nie daje rady. Nigdy się Ojciec nie brzydził tych ludzi?

Nie! Choć smród był niesamowity. Po trzech dniach w kanałach śmierdziałem potwornie, ale odczułem, jakie to błogosławieństwo dobrze śmierdzieć. Rok 1986, godziny szczytu w Warszawie, jadę z tymi moim współplemieńcami z kanałów do sióstr, które wydawały zupę. Tramwajów dwa razy mniej niż potrzeba, ludzie dosłownie się w nie wbijają. Ale jak myśmy wchodzili, to można było się na podłodze położyć. Tyle przestrzeni! Nie miałem problemu, by miejsce znaleźć, dojechać. Myślałem: Panie Boże, dobrze śmierdzieć to cudowna rzecz! Jak to ułatwia funkcjonowanie w społeczeństwie! (śmiech) Gorzej mieli ci, co się o mnie ocierali.
Przez pracę z ludźmi poranionymi, odrzuconymi zauważyłem, że w nich jest coś cudownego. Spotykam ich, jak idą Suraską, rozmawiam. Wiem, że jest w nich droga nadziei. Kiedy im się ją pokaże, oni tą drogą ruszą. Uwielbiam tych ludzi. Bo przez te lata odkryłem coś niezwykłego: że w każdym człowieku jest kopalnia diamentów. Dopóki człowiek tego nie zobaczy, to nie zrozumie siebie nigdy. Nigdy się sobą nie zachwyci. Nigdy Bogu nie podziękuje za siebie samego.

Czy Ojciec pamięta o czym myślał, jak 30 lat temu leżał krzyżem przed ołtarzem?

Na pewno nie chciałem uciekać, bo inni mieli takie myśli. (śmiech) Wiedziałem, że mam powołanie. Choć wcześniej walczyłem z Bogiem, żeby nie iść do seminarium. W szkole średniej zacząłem nawet na siłę szukać dziewczyny.

Ale pamiętam też, jak potem czułem, że mnie to całe kapłaństwo przerasta. Mówienie kazań, fakt, że będę teraz stał z przodu przy ołtarzu, Ewangelię czytał. Ale to, co mnie przerastało, chciałem na siłę udoskonalić. Pamiętam, że jako młody ksiądz kazanie na niedzielę pisałem już w poniedziałek. A potem cały tydzień nad nim pracowałem. Każde słowo musiało mieć znaczenie. To się stawało celem mojego życia.

Kiedyś była w Kleosinie ważna uroczystość, nad kazaniem pracowałem czterokrotnie mocniej. Rozpocząłem, powiedziałem cztery zdania i totalnie zapomniałem, co dalej mówić. Marzyłem tylko o tym, jak to skończyć. Przeżyłem koszmar. Wydawało mi się, że większa porażka już mnie w życiu nie spotka. Postanowiłem, że więcej nie powiem kazania. Ja mam być świadkiem Chrystusa, którego spotkałem, a nie filozofem, krasomówcą. Kapłani powinni najpierw iść i szukać Boga, zamiast tak dużo studiować.

A Ojciec długo szukał Boga?

Szukałem Boga trzy lata, nie opuszczając w seminarium ani jednego zachodu słońca, a nie - żadnej mszy! Wieczorem, siedząc na deskach, dotknął mnie. I wszystko się u mnie zmieniło. Od tamtej pory jestem świadkiem, że On jest. Bo ja Go spotkałem.
Wtedy w kaplicy w Wielkim Poście kiedy klęcząc, zbierałem się po tej wielkiej porażce, w głowie usłyszałem: chcę zmartwychwstać na śmietniku. Myślałem, że Bóg mi mówi o moich kloszardach z kanałów. Ale pojawiła się Basia, narkomanka, prosząc o pomoc. I tak to się wszystko zaczęło. Dzięki temu przestałem dniami i nocami komponować kazania, a zająłem się ludźmi.

Co to znaczy być dobrym księdzem?

Gdybym był dobrym księdzem, to bym wiedział. (śmiech) Mam swoją koncepcję dobrego księdza Edwarda. Po pierwsze: jak najczęściej chodzić na spacery z Bogiem, pogadać sobie. Ażebym sam był ożywiony, przestał krzyczeć na samego siebie, oskarżać się, potępiać, abym był pogodzony ze sobą i dobrze mi było we własnej skórze.

Druga rzecz: to nauczyć się być z ludźmi, słuchać ich. A słuchać to znaczy: pozwolić komuś, aby wziął cię za rękę i wprowadził w pozamykane zakamarki własnego życia. Ksiądz musi być kimś bezpiecznym, nie może być zagrożeniem, że potępi, że wytknie, będzie sądził. Tu nie chodzi o przypominanie przykazań, co wolno, a czego nie wolno. Jeśli działa wiara, której jesteś głosicielem, jeśli to jest lekarstwo na chorobę, ból życia, to przychodzisz z nim do człowieka poranionego i masz mu ten lek podać. Jak ksiądz sam lekarstwa nie znalazł w wierze, to pytam - na miły Bóg! - z czym do ludzi idzie?!

Jako kapłan jestem pielęgniarką, bo przygotowuję tych poranionych pacjentów na spotkanie lekarza, który ich uleczy - Chrystusa. W tym tkwi istota kapłaństwa.

Czy ojciec Konkol ma czas na odpoczynek?

Mam masę przyjaciół, ale mało kogo odwiedzam w domu. Mam na Proletariackiej taką ilość ludzi wokół siebie, że jak wracam do domu, to największą radość sprawia mi mój mały pokój. Jest łóżko, fotelik, stół, na nim laptop. Zawsze jak wracam, robię sobie kawę lub herbatę, rzucam gazety, siadam w fotelu, to momentalnie odpoczywam. Nie muszę się ruszać, bo wszędzie sięgnę ręką. To moje królestwo. Kocham go.

Uwielbiam taką samotność. Moim marzeniem jest w Jastarni zabrać łajbę i wypłynąć. To coś najpiękniejszego, jak ginie ląd, jesteś sam, morze, niebo nad tobą. Kocham naturę. Uwielbiam las, ciszę w nim.

Gdyby nie Białystok, to gdzie Ojciec by dzisiaj był?

Jestem werbistą, misjonarzem. Jak pisałem prośbę, gdzie bym chciał jechać na misję, to na pierwszej pozycji wpisałem Nową Gwineę, na drugiej Chile, na trzeciej - do dyspozycji przełożonych. I zostawili mnie w Polsce. To był szok. Werbiści to takie zgromadzenie, które udaje się w miejsca, gdzie nie było ewangelizacji - do buszu lub do slumsów. A mnie wysłali do Białegostoku. Nie wiem, o co chodzi. (śmiech) Ale znalazłem sobie slumsy. I nie chodzi tylko o ubogich, tak samo zagubieni są ci nasi wielcy biznesmeni, tylko kasa powoduje, że tego nie widać. Majątek pozwala im nałożyć maskę.

A marzenia ojca Konkola?

Moim marzeniem jest, żeby - tak jak inni potrafią się zachwycać obrazami, zamkami, świątyniami - nauczyć się zachwycać drugim człowiekiem. Każdy człowiek jest witrażem namalowanym przez Boga. Witraż ciężko jest zobaczyć, kiedy promień światła na niego nie wpadnie. Ludzie są pozamykani, nie pozwalają, aby z niebios światło dotarło do ich serc. Żeby świat mógłby się nimi zachwycić. To wszystko zależy od naszego wzroku, czy potrafimy w drugim człowieku odnaleźć coś pięknego i szlachetnego.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny