Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

OiFP. Turandot wyreżyserował Marek Weiss-Grzesiński. Totalitaryzm i miłość (zdjęcia, wideo)

Jerzy Doroszkiewicz
Jerzy Doroszkiewicz
OiFP. Turandot wyreżyserował Marek Weiss-Grzesiński
OiFP. Turandot wyreżyserował Marek Weiss-Grzesiński Jerzy Doroszkiewicz
Białostocka realizacja dramatu operowego „Turandot” łączy w sobie opowieść o szaleństwie totalitaryzmu i szalonej miłości. Jej reżyserem jest Marek Weiss-Grzesiński.

Ta miłość, zgodnie z operowym kanonem z poprzednich wieków, musi być dramatyczna, szalona, nieco wydumana. I taka właśnie jest, by zadowolić wielbicieli klasycznej opery. Trzeba jednak pamiętać, że Giacomo Puccini pisał ją obserwując narodziny faszyzmu. I to sceny zbiorowe stanowią o jej wyjątkowej sile ­– także artystycznej.

Mimo pozornie skromnej scenografii - głównie to plac przed pałacem i nocny Pekin, właśnie ten ascetyzm pomaga dojrzeć szaleństwo władzy absolutnej. Ito od pierwszego aktu. Kiedy Maciej Nerkowski jako Mandaryn, w militarnym uniformie ogłasza lokalne prawo, podekscytowany tłum żąda krwi, chce widowiska. I dzięki reżyserowi Markowi Weissowi-Grzesińskiemu – widowisko dostaje. Spadnie gilotyna, głowa księcia Persji dołączy do kolekcji innych błękitnokrwistych głów.
Czy to przerazi kolejnego śmiałka? Wręcz przeciwnie – wydaje się, że miłość niemożliwa, stan graniczny, bo przecież bliski śmierci, napędza jego decyzję, by poddać się próbie. Nic nie robi sobie z deklaracji niewolnicy, która pokochała go za jeden uśmiech, ma gdzieś starego ojca – liczy się tylko on. A że głos ma potężny, nie tylko kiedy śpiewa „Nessun Dorma” – nie da się go nie lubić, choć umówmy się – nie ma za co.

Szary tłum, czyli genialnie brzmiący chór OiFP połączony z chórem dziecięcym opery będzie kibicował rozwiązującemu zagadki śmiałkowi – w tej roli fantastycznie wyglądający i śpiewający Rafał Bartmiński. Oszalały z wyidealizowanej miłości do Turandot – krwawej władczyni o duszy zranionego dziecka. Stąd decyzja o graniu jej przez dziewczynkę i obdarzoną fantastycznym, mocnym głosem Ewę Vesin. I ta trzecia ­– odtrącona przez rozdającego na lewo i prawo uśmiechy posągowego przystojniaka Kalafa – Liu. Dramatyczna i delikatna Katarzyna Trylnik na oczach krwiożerczego tłumu popełnia samobójstwo w imię jedynej miłości swego życia. Wcześniej to ona będzie zaklinała swojego wyidealizowanego i równie niedostępnego kochanka, by nie szedł na zatracenie, to ona po torturach ofiaruje swoje życie, by uchronić Kalafa przed zagładą.

Czy zagłada i sterowanie tłumem według starej rzymskiej zasady „chleba i igrzysk” nie jest właśnie prawdziwym tematem „Turandot”. Podobno Giacomo Puccini sprzyjał rodzącemu się faszyzmowi, a Benito Mussolini, tak ten od rzymskiego salutu, był przecież orędownikiem przywrócenia Włochom świetności imperium. W białostockiej realizacji Marek Weiss – Grzesiński i Paweł Dobrzycki, czyli reżyser i scenograf – ukazują totalitarny system jak na dłoni. Zwykli ludzie – pozornie wolni – otoczeni są wysokimi, solidnie znitowanymi ścianami. Otoczeni i oddzieleni od pałacu. Z dołu mogą podziwiać precyzje gilotyny, z kolan ostrożnie spoglądać na oblicze starego cesarza, który dobrze zna swój lud. Jeśli rzuci mu na pożarcie kolejne ofiary, władza nie będzie zachwiana. Nie okaże słabości nawet własnemu dziecku. Jakże to podobne do losu syna Stalina, który trafił do niemieckiej niewoli. A ascetyzm scenografii – w przeciwieństwie do światowych realizacji, w których scenografowie mogli popisywać się budowaniem kapiących złotem komnat, jako żywo przypomina czasy rewolucji kulturalnej w Chinach. Przy tym ów mur stanowi doskonały ekran akustyczny, wysyłający w stronę widowni dźwięk ze sceny.

I Puccini, i Dobrzycki dobrze znają kulisy tej skromności. Co jest za tym murem pokazuje początek drugiego aktu. Ministrowie Ping, Pong i Pang odpoczywają w luksusach, skąpani w zieleni, towarzyszą im urodziwe niewiasty, gotowe spełnić każdą zachciankę. Tu objawia się talent choreograficzny Izadory Weiss – projektantki znakomitych kostiumów, ale przede wszystkim choreografki jej autorskiego Białego Teatru Tańca. Tancerki reagują na partie wokalne i przede wszystkim orkiestrację tego fragmentu operowego dramatu. Potrafią być zasłuchane, by po chwili mową ciała ukazywać rozterki jakie targają dworakami. Ostatecznie ciepełko totalitarnego satrapy wygrywa z marzeniami i trzech trefnisiów przywdziewa kolorowe stroje, by podkreślić jak bardzo różnią się od szarego tłumu. Ale wtedy rozkwita postać Turandot. Kobieta- dziecko, skrzywdzona poprzez życie w szklanej, czy raczej stalowej bańce, mści się na całym świecie. Nie wie co to miłość, bo nawet jeśli cesarz przekonywał lud i siebie, że kocha cały naród, nie umie pokochać własnej córki, dać jej wolność. Pewnie niejeden psycholog dostrzegłby w postaciach głównych bohaterów rozdęte do granic ego, nie wyłączając biednej Liu. Bo czyż to nie egoizm zawrócił jej w głowie, każąc myśleć, że uśmiech to już miłość?

Tłum znów dostaje swoje igrzyska – obserwuje rozwiązywanie zagadek Turandot. I tu wyjaśnia się kolejna tajemnica reżysera. Kiedy w pierwszym akcie wychodzi grupa podobnych do siebie dziewczynek, Turandot kryje się między nimi, chce być niedostępna, wyjątkowa – zdaje się że idąc w ślady cesarza po prostu buduje swój mit. Uważny widz zauważy, że cała grupa nerwowo przebiera palcami. I właśnie te palce, choreograficzny drobiażdżek, podkreślają nerwowość małej Turandot w akcie drugim. Kiedy zadaje zagadki, tą gestykulacją podkreśla swoje niewypowiedziane wszak kwestie, kiedy czeka rozwiązania – wręcz widać w jakim jest napięciu. A to zaledwie 11-letnia Amelia Gabrylewska. Reżyser i choreograf swój partnerski pomysł zrealizowali w sposób urzekająco prosty i wbijający się w pamięć.

A przy tym nie brak im poczucia czarnego humoru. Głowa księcia Persji spada do ogromnej gabloty z kolekcją głów podobnych śmiałków, czy wręcz pożytecznych idiotów, którzy kładąc głowę pod gilotynę, dostarczali rozrywki skoszarowanym w obozach pracy Chińczykom. Skąd skojarzenie z obozami? A białe szperacze w pierwszym akcie, które omiatają siedzący w milczeniu, zastygły tłum? W tym przedstawieniu, w którym dla niektórych niewiele się dzieje, można odnaleźć mnóstwo symboli nawiązujących właśnie do totalitaryzmu. Kiedy sam cesarz Altoum schodzi do ludu, jedna z poddanych wręcza mu lekko przywiędłe goździki, a za jego plecami stoi wytatuowany mięśniak z bezpretensjonalną milicyjną pałką. Bo umundurowany demoniczny Mandaryn to jednak za mało. Prywatna ochrona – to jest to. Tłum pada na twarz przed ledwo żywym staruszkiem świetnie zagranym i zaśpiewanym przez Krzysztofa Stankiewicza.

I wreszcie finał. Okrutne tortury, jakie „wymyśliły Chiny” wskazuje sama Turandot. Mała okrutnica zapatrzona w siebie, która nie chce dotrzymać słowa. Sam Puccini podobno w kobietach gustował, ale widać nie miał o nich najlepszego zdania, przynajmniej o tej postaci.

Katarzyna Trylnik, czyli Liu na oczach tłumu popełnia samobójstwo. I oto jest katharsis – ubrany w wymięte kaftaniki lud składa hołd jej poświęceniu, ale czy sam będzie gotów podnieść rękę na starego satrapę w białym mundurze? Ten fałszywy symbol czystości i skromności?

Może o to właśnie chciał zapytać widzów reżyser?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny