Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

OiFP. Mela Koteluk wypełniła całą operę (zdjęcia, wideo)

(dor)
OiFP Białystok. Koncert Meli Koteluk
OiFP Białystok. Koncert Meli Koteluk Jerzy Doroszkiewicz
Mela Koteluk wróciła do Białegostoku z bardzo podobnym koncertem, do tego, jaki zagrała przed rokiem. Dla wielu osób to była pierwsza okazja, by zobaczyć gmach opery od środka.

W foyer i na widowni słychać było wiele głosów aprobaty dla okazałości gmachu opery i filharmonii podlaskiej przy Odeskiej. Zainteresowani co prawda mieli okazję już co najmniej kilka razy i zwiedzać gmach za darmo i wziąć udział w bezpłatnych koncertach, ale na poznanie opery od środka nigdy nie jest za późno. Podobnie jak na spotkanie z Melą Koteluk.
Do końca nie wiem, czy to pewna poza artystki, czy dystans spowodowany potężną pustką orkiestronu, ale trudno było złapać kontakt z wokalistką. Sama Mela Koteluk zadbała zaś, by zespół nie odgrywał piosenek w wersjach znanych z radia, ale postawiła na niemal rockowe brzmienie i takowe misterium. Dużo dobrego trzeba powiedzieć o oświetleniowcu, który niezwykle czujnie skrywał i ukazywał zespół, pozwalał wokalistce chować się w cieniu, o co chyba jej chodziło.

Na materiał koncertu złożyły się piosenki z dwóch Koteluk, w większości znacznie przearanżowane. Bardzo szybko można było usłyszeć wielki przebój „Żurawie origami” zamieniony na niemal plemienny transowy rock z silnie wyeksponowanymi bębnami. „Działać bez działania” kojarzyło się jakby z estetyką electro zmieszaną z klasykami The Cure, w „Niewidzialnej” z kolei perkusista sprawiał wrażenie, jakby właśnie skończył przesłuchiwanie „Misplaced Childhood” Marillion.

Atmosferę rockowego misterium przełamały nieco „Pobite gary” zagrane, jak kilka innych piosenek z wykorzystaniem ukulele jako podstawy rytmicznej i z zabawną solówką puzonu. W ogóle – multiinstrumentaliści towarzyszący na scenie Meli Koteluk zasługują na uznanie. Dzięki nim koncert był bardziej różnorodny, a momentami – zaskakujący. Choć zaskoczeniem nie był patent na zaśpiewanie „Tanga katana” na siedząco razem z basistą. Swoją drogą ten tekst i sposób kompozycji najbardziej skojarzyły mi się z autorskimi balladami Leonarda Cohena. Zdecydowanie epicki, niemal neo prog rockowy charakter miała wersja „Jak w obyczajowym filmie”, zaś „Fastrygi” były pierwszą próbą namówienia publiczności do wspólnego śpiewania. Sama wokalistka sprawiała wrażenie zadowolonej z głosów płynących z widowni, ale potężniejszy chór słyszałem przy Odeskiej przy znacznie mniej licznej widowni podczas występu Lory Szafran. Niezmiennie zachwyca optymistycznie zaaranżowana piosenka „Stale płynne” z pojedynkiem ukulele – mandolina i przypominającą hity braci Golców partią puzonu. Końcówka koncertu to kojarząca się także z latami 80. Aranżacja „Ulotnej melodii” i transowe „Wielkie nieba”. Kto pamięta koncertowe nagrania Simple Minds, tego ducha mógł usłyszeć i w operze.

Na bis słuchacze mieli szansę zaśpiewać już w nieco bardziej tradycyjnej wersji „Żurawie origami” cały zespół żegnając owacją na stojąco. Bo to był wyprzedany koncert.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny