Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

OiFP. Maria Sartova reżyseruje operetkę Baron cygański

Jerzy Doroszkiewicz
Jerzy Doroszkiewicz
Maria Sartova
Maria Sartova Wojciech Wojtkielewicz
Maria Sartova, znana polska sopranistka i reżyser, w operze przy Odeskiej kończy prace nad wystawieniem operetki „Baron cygański”.

Wszystko zaczęło się od śpiewu?

Maria Sartova: Szczerze? Od fortepianu i niebywałej miłości do teatru. W Częstochowie chodziłam z mamą na wszystkie przedstawienia teatralne chyba od czwartego roku życia. Marzyłam o karierze aktorki.

Ale dobrze wychowana panienka musiała nauczyć się grać na fortepianie „Fur Elise”?

To było nawet więcej, bo skończyłam średnią szkołę muzyczną na fortepianie. (śmiech) Przy okazji okazało się, że mam głos. Mogłam połączyć zamiłowanie do teatru i śpiewu i zaczęłam się uczyć na poważnie.

Jest Pani jedną z ostatnich uczennic profesor Ady Sari?

To było niedługo przed jej śmiercią. Jeździłam do niej do Warszawy jeszcze jako nastolatka. Dojeżdżałam co tydzień na lekcje, spałam u niej i całą sobotę i niedzielę dawała mi lekcje. Wieczorem wracałam do Częstochowy.

Traktowała Panią po przyjacielsku?

Tak mi się wydaje.

Później kontynuowała Pani studia w Mediolanie, to tam gdzie La Scala?

Byłam stażystką u pani Ginny Cignia. Była jednym z największych dramatycznych sopranów swojej epoki. Legendarna jak nasza Ada Sari. Nauczyłam się od niej bardzo wielu nadzwyczajnie ciekawych rzeczy jeśli chodzi o technikę wokalną. To było zupełnie inne podejście niż w Polsce. Dla mnie to były swego rodzaju odkrycia.

Łatwo było wtedy z Polski wyjechać?

Wyjechałam z Polski w 1976 roku z tak zwanym paszportem PAGART-u.

Artyści musieli go zwracać po powrocie, a Pani została na dłużej?

Ale cały czas utrzymywałam kontakt z polską ambasadą. W pewnym momencie miałam trudności z przedłużeniem ważności paszportu, ale udało się. Przyznaję - bałam się wrócić do Polski, że więcej już nie wyjadę za granicę. Z rodzina spotykałam się na wakacjach w… Bułgarii. Nigdy nie wyrzekłam się obywatelstwa.

Dlaczego akurat Francja?

Sprzyjało mi szczęście. Przeszłam konkurs solistów, którzy mogliby śpiewać i nagrywać we francuskim radiu, Radio France. Radio organizowało często koncerty operowe, czy kameralne, które były od razu nagrywane. Najpierw otrzymałam tytuł solisty radiowego w dziedzinie muzyki kameralnej, potem także śpiewałam i nagrywałam opery. I zaczęłam dość regularnie pracować.

To wielkie szczęście. Koncerty radiowe i nagrania to najlepsza promocja, która buduje pozycję śpiewaczki.

Tak było.

A studia w Aachen?

Byłam wielką wielbicielką pani Teresy Żylis-Gary i ona mi doradziła swojego profesora śpiewu, który mieszkał i pracował tam i w Belgii. Ponieważ przygotowywałam różne role jeździłam do Rudolfa Bautza. To znakomity pedagog, który wykształcił wielu międzynarodowej klasy śpiewaków, jeździł za nimi do Metropolitan Opera w Nowego Jorku.

A kto za to płacił?

Na Zachodzie artyści samofinansują wszystko. Stypendium miałam na samym początku, kiedy studiowałam w Conservatoire National Supérieur de Paris. Za granicą, żeby przygotować rolę, trzeba sobie zapłacić za pianistę i za pedagoga. Inwestuje się w swoją karierę.
Piszą, że związała się Pani ze scenami europejskimi, śpiewając główne partie we Francji, Niemczech, Szwajcarii, Włoszech, Irlandii, Izraelu i Stanach Zjednoczonych. Kawał świata Pani zobaczyła.

Trudno powiedzieć. Jak się śpiewa, to często nie wychodzi się z pokoju hotelowego, tylko na scenę i z powrotem. Różnie bywa i ze stanem zdrowia, i z nerwami.

Ten świat chyba był chyba zupełnie inny od Polski - Niemcy, Francja, nie wspominając o USA, gdzie właściwie wszyscy są imigrantami, stawały się wielokolorową mozaiką narodowości, religii. Jak Pani to odbierała?

Przyzwyczaiłam się do tego we Francji. Zawsze starałam się być otwarta. Każdy człowiek jest albo dobry albo zły, albo głupi albo mądry - wybiera tych, którzy są dobrzy i mądrzy, z którymi mam jakiś kontakt intelektualny. Spotkania między kulturowe przynoszą olbrzymie korzyści. Nie można cały czas zostać w swoim własnym sosie i się w nim kisić.

Po czasie śpiewania, nadszedł czas reżyserowania? Pani zaczynała od radia?

Tak stało się dzięki znakomitemu, wielkiemu polskiemu reżyserowi, żyjącemu we Francji, Bronisławowi Horowiczowi. Wcześniej na całym świecie reżyserował we wszystkich wielkich teatrach operowych. Poznałam go, kiedy zdrowie nie pozwalało mu reżyserować w teatrach - bo pochłania to wiele energii i wyzwala mnóstwo emocji. Został zaangażowany jako reżyser słuchowisk teatralnych we francuskim radiu. Reżyserowanie było moim dawnym marzeniem, a śpiewanie trochę przeszkadzało choćby konkretne studia, moim zdaniem absolutnie zbędne, zaczęłam pracować razem z Horowiczem. Stał się moim mentorem.

Grane były po francusku?

Tak. Dużo mi dały, bo trudniej jest przemówić do słuchacza, tak żeby nie tylko słyszał, ale wręcz widział poszczególne sceny słuchając radia.
Pani chciała zostać reżyserem, żeby pociągać za sznurki?

Niezupełnie. To nie sznurki mnie interesują i nie lubię marionetek. Reżyseria jest interesująca, bo zmusza do głębszego myślenia, do poszukiwań, do czytania, do dokształcania się, do szukania innych podtekstów, rozwiązań, które się śnią nad ranem. Przy łóżku zawsze mam pióro czy ołówek, żeby to spisać, bo nad ranem błyskawicznie ucieka. Kiedy zaczynam pracę, mam miejsca w scenariuszu trudne do rozwiązania i nagle przychodzą te pomysły w półśnie. I wtedy się budzę. To jest bardzo podniecająca praca.

Czyli przygotowując w operze przy Odeskiej „Barona cygańskiego” jest Pani ciągle na tak zwanym haju?

Absolutnie!

Reżyseruje Pani, bo to wyzwanie, ale brawa na scenie zbierają solistki…

Jestem z nimi całym serce, gdzieś ta moja dusza śpiewaczki została.

A swoją porcję braw też już Pani zdążyła na całym świecie zebrać

Mam olbrzymi szacunek do tego zawodu, sama wiem jak jest trudny.

Z jakiego świata jest operetka jako gatunek sztuki? Rozrywki?
Trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Dla niektórych to coś, ze świata rozrywki, a dla wykonawców - to bardzo trudne zadanie. Kiedy przyjechałam do Paryża jeden teatr wystawiał tylko i wyłącznie operetki na poziomie XIX-wiecznym, wręcz żenującym. Dzisiaj wszystkie klasyczne operetki, w tym oczywiście „Baron cygański”, są wystawiane w wielkich teatrach operowych, nie ma już teatrów operetkowych. Operetka została przesunięta o szczebel wyżej i otrzymała pewną nobilitację gatunku, bo weszła do repertuaru operowego. Wymagają one często operowego śpiewania, a równocześnie artyści muszą przekazywać tekst i umieć to wszystko lekko zagrać. To bardzo trudny gatunek.

Łatwiej uwspółcześniać operetki?

Niezupełnie. Są opery i operetki, które mają libretta uniwersalne i wtedy to przenoszenie nie boli. Są też przedstawienia z określonym tłem historycznym, wtedy uwspółcześnianie jest trudne i skomplikowane i nie zawsze udane.

A jak jest w przypadku adaptacji „Turandot” w naszej operze?

Bardzo interesująca. Bardzo.

W reżyserowanym przez Panią właśnie „Baronie cygańskim” zobaczymy wojenny chaos i migracje. Będą uciekinierzy i uchodźcy?
Nic tu nie wymyśliłam, o tym jest ta operetka. Akcja zaczyna się tuż po wojnie i przed wybuchem nowej. W drugim akcie mamy pobór do wojska, w trzecim - koniec wojny. Znajdujemy się trochę w takim wojennym chaosie. Są Cyganie, imigranci, którzy nagle się osiedlają i wieśniacy, którzy byli tam od zawsze. Te dwie grupy społeczne zetkną się.

I będzie strach przed obcym?

On tam jest przez cały czas. Nie mogą znaleźć ze sobą żadnego zbieżnego punktu.

A widzi Pani ten strach w Polakach?

Owszem. Nie wiem czy to jest strach. Polska historia jest bardzo skomplikowana i gdybym miała być adwokatem, znalazłabym dla tego strachu wiele wytłumaczeń takiej niechęci. Ale trudno to zaakceptować.

Z perspektywy Paryża?

Z perspektywy ludzkiej. We Francji też się to spotyka, może w bardziej cywilizowany sposób. Mnie osobiście to boli. Jestem przyzwyczajona do imigrantów, a widzę zmiany. Wydawało mi się, że Francja jest bardzo tolerancyjna, a okazuje się, że coraz mniej. To jakiś ogólnoświatowy problem, tak jest wszędzie, nie tylko w Polsce.

Syn wojewody, który staje się baronem cygańskim jest takim zwiastunem postępu?

Cała ta operetka jest bardzo zabawna, bajkowa, trudno ją przełożyć do kategorii realnego życia. Z całym humorem, który z niej tryska, z przepiękną muzyką Straussa, wydaje mi się, że pozwolimy widzowi zadać sobie różne pytania. Doszukać się pewnych prawd, które są oczywiste, a których na co dzień w operetkach nie odnajdujemy. I ja, i scenograf Damian Styrna jesteśmy wielbicielami kina. Tę bajkowość postanowiliśmy zamienić w świat kina. Wyczytaliśmy, że Cyganie byli pierwszymi propagatorami wędrownego kina. To pozwala na przymrużenie oka i powrót do starego kina. Trochę jak w filmie Woody’ego Allena „Purpurowa róża z Kairu” ci nasi bohaterowie są na ekranie i poza ekranem, są realni i nierealni, jest w tej operetce dużo szaleństwa.
W tym libretcie wybranką syna wojewody nie będzie Węgierka tylko Cyganka - nomadka, przybłęda jakaś - nieźle.

To kolejne przesłanie, jakie płynie z tej operetki. Nieważny jest blichtr i uroda, ważne jest piękno duszy i on wybiera tę, która ma ludzkie zalety, a nie tę, która była ładna, ale z niego zakpiła.

Niestety, zdaje się że autor opowiadania „Saffi” Maurycy Jokay na którym opiera się „baron cygański” profilaktycznie zaplanował, że jednak owa przybłęda okaże się panną błękitnej krwi i stuprocentową Węgierką… Nie był zbyt odważny w XIX wieku?

(śmiech) Ma pan rację patrząc z takiego punktu widzenia.

„Baron cygański” wydaje się być dziełem patriotycznym - młody bohater znajduje skarb, oddaje go na potrzeby armii, do wojska wstępują pospołu i wieśniacy, i Cyganie. No jakbym czytał relacje z sierpnia 1939 roku, a przecież mamy koniec XIX wieku…

Wojna jest właściwie głównym bohaterem. Jest lęk i jest humor. W tej operetce jest wszystko - i lekkość, i melancholia, może nawet smutek i dramat, ale wszystko się dobrze kończy.

Mnie się wydaje, że po scenach prezentujących muzykę inspirowaną cygańskim folklorem najważniejszy będzie finał - ów powrót inwalidów z wojny - chce Pani poruszyć serca wszystkich wielbicieli budowy strzelnic, jednodniowych manewrów, przebierania się w moro i biegania po lesie?

Nawet o tym nie pomyślałam! Według libretta, czytanego bez podtekstów, wojna jest czymś cudownym. Trąbka gra, pijmy wino i wszystko jest genialnie.

To skąd się biorą inwalidzi?
Bo po każdej wojnie są tacy ludzie, ale to wszystko jest z przymrużeniem oka. Cały czas próbuję łączyć humor z dramatem. To samo życie. Nie ma czegoś tylko bardzo wesołego i nie ma też tylko czegoś bardzo dramatycznego. Myślę, że widzowie odczytają, że walki to nie tylko piękne rzeczy, powroty i marsz, ale są i ci poszkodowani po wojnie.

Jako kobieta obawia się Pani wojny?

Wydaje mi się, że ona już jest. Mamy ja w sensie ekonomicznym, terrorystycznym, mamy potworne niezadowolenie, które podskórnie burzy się we wszystkich krajach. To poczucie wojny gdzieś istnieje. Jeżeli nie jest u nas, w Europie, taka widoczna, ale w różnych krajach już jest.

Żyjemy w świecie w którym od 80. lat nie wybuchła wojna. Umiemy to docenić?

Powinniśmy. Sama sobie zadaję to pytanie.

O czym zatem chce nam Pani opowiedzieć w „Baronie Cygańskim”?

W tej operetce są wszystkie prawdy życiowe, ale równocześnie jest wspaniała muzyka. Chcę opowiedzieć o tym, że życie jest piękne, i że mimo różnych problemów i lęków, zawsze patrzmy na nie w sposób optymistyczny i piękny. Cieszmy się każdym dniem!

od 7 lat
Wideo

Zmarł wybitny poeta Ernest Bryll

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny