Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Odnawialne źródła energii, czyli - moc będzie z nami

maryla
Mariusz Żukowski, właściciel firmy Mariel dobrze nie pamięta, co go już w 2006 roku natchnęło, żeby zaryzykować inwestycje w energię odnawialną. Z dofinansowaniem w wysokości 400 tys. zł z Regionalnego Programu Operacyjnego zbudował elektrownię wodną na rzece Supraśl w Dobrzyniewie Dużym koło Białegostoku. Instalacja ma moc 40 kW. Przedsiębiorca realizuje właśnie kolejną inwestycję – też przy wsparciu z RPO – elektrownię wiatrową w gminie Narewka. I ma jeszcze apetyt na pozyskiwanie energii słonecznej.
Mariusz Żukowski, właściciel firmy Mariel dobrze nie pamięta, co go już w 2006 roku natchnęło, żeby zaryzykować inwestycje w energię odnawialną. Z dofinansowaniem w wysokości 400 tys. zł z Regionalnego Programu Operacyjnego zbudował elektrownię wodną na rzece Supraśl w Dobrzyniewie Dużym koło Białegostoku. Instalacja ma moc 40 kW. Przedsiębiorca realizuje właśnie kolejną inwestycję – też przy wsparciu z RPO – elektrownię wiatrową w gminie Narewka. I ma jeszcze apetyt na pozyskiwanie energii słonecznej. W. Wojtkielewicz
Rewolucja energetyczna, z którą mamy do czynienia, nie polega na zwiększeniu zainteresowania odnawialnymi źródłami energii, czyli na zmianie technologii – mówi prof. Piotr Banaszuk.

– Polega na zmianie organizacji produkcji energii: z koncernów, które mają kopalnie i wielkie elektrownie, odpowiedzialność za produkcję energii przechodzi w ręce obywateli. I to jest rzecz niebwała. 

Energetyka odnawialna rozwija się mocno. Choć jeszcze 10 lat temu była ciągle upośledzona. Było tak przez tych wielkich graczy, posiadaczy kopalni i wielkich elektrowni, którzy nam wmawiali, że to jest niewydajne i technologicznie niedopracowane rozwiązanie – podkreśla profesor Piotr Banaszuk, kierownik Katedry Ochrony i Kształtowania Środowiska Politechniki Białostockiej. I żeby nie być gołosłownym naukowiec daje przykład Niemiec, które najdalej zaszły w tej dziedzinie. Mimo, że węgla im nie brakowało a energetykę atomową mieli postawioną całkiem nieźle. W dodatku byli konsekwentni – w przeciwieństwie np. do Szwedów, którzy po Czarnobylu zaczęli się wycofywać z atomu, ale potem wycofywali się też z wycofywania. W Niemczech – zwłaszcza w Bawarii – ten nacisk na wykorzystywanie odnawialnych źródeł energii był skuteczniejszy i zaczął się na długo przed katastrofą elektrowni jądrowej Fukushima, która ponownie ożywiła światową dyskusję o atomie.
– Rząd niemiecki stworzył przede wszystkim warunki, żeby na rynek weszli nawet nie mali gracze, co wręcz pioneczki – dodaje profesor Banaszuk. – Rolnicy. Przedsiębiorcy. Tam energię może produkować każdy i ustawodawca zapisał, że jest obowiązek jej odkupienia. U nas niby też to jest, z tym, że nasi energetycy często mówią, że jest obowiązek, ale nie ma możliwości technicznych. Niemcy mieli też jeszcze jeden atut: cena energii była zarówno atrakcyjna, co stabilna, bo gwarantowana przez państwo. Stąd każdy mógł sobie wyrachować, że jeśli teraz zainwestuje np. 100 tysięcy, to w takim a takim czasie jest duże prawdopodobieństwo, że to się mu zwróci i będzie zarabiać. To prosta rzecz, a nie tak jak u nas, gdy raz jest poparcie, a drugim razem spuszczamy z tonu i opodatkowujemy co się da.

Miliard wyrwany koncernom
I to dlatego ludzie zaczęli tam kupować instalacje fotowoltaiczne na dachy, budować biogazownie i wiatraki. Zresztą za wiatraki wzięli się też najwięksi, którzy szybko się zorientowali, że tak się da zarabiać i inwestowali swoje miliony, żeby zarabiać jeszcze więcej niż wcześniej.
– Proszę zobaczyć – wylicza ekspert – to już 3 tys. megawatów zainstalowanej mocy elektrycznej po obejściach rolniczych w Niemczech, w biogazowniach. To jak trzy elektrownie atomowe średniej wielkości. U rolników! A i solary produkujące energię elektryczną to także przede wszystkim wieś: na domach jednorodzinnych 25 czy 30 tys. megawatów zainstalowanej mocy elektrycznej. I kolejne tyle z wiatraków. A u nas jest wszystkiego niecałe 3 tysiące. Czyli najładniej rzecz ujmując, jesteśmy na początku drogi.

Zobacz też załącznik: :Ile zaplacą Niemcy za rezygnację z energetyki jądrowej

Nasi naukowcy wyliczyli, że jeżeli tymi biogazowniami Niemcy zastąpili trzy elektrownie atomowe, a jedna z nich to 1000 mW mocy elektrycznej i dochód bliski miliona euro dziennie, to rocznie blisko miliard euro wymyka się z rąk wielkich koncernów energetycznych i idzie w różnych Schmidtów, którzy rozproszeni na całym terenie w swoich „chałupach” produkują prąd.
Rewolucja? No rewolucja. 

Czas zmiany klimatu
– My też powinniśmy się odzwyczajać od tego, że prądu domagamy się jak nie od państwa, to od dużych – prof. Banaszuk zwraca uwagę na niezbędne zmiany w głowach Polaków, jakie niesie konsekwentna polityka stawiania na oze, czyli odnawialne źródła energii. – Ciężko będzie odejść od pojmowania polityki energetycznej jako polskiej racji stanu, na rzecz małych dostawców, którzy mają być równie godni zaufania jak giganci. Ciężko będzie przyjąć, że nawet jak Kowalski, tak jak u Niemców Schmidt, zachoruje i nie nakarmi swojej biogazowi, to i tak prądu nie zabraknie, bo inni Kowalscy są zdrowi.
Rewolucja rewolucją, ale na co dzień wydaje się, że częściej słyszymy o obawach ludzi, że wiatraki są groźne lub brzydkie, a elektrownia na biomasę śmierdzi. Jednym słowem klimat dla pozyskania energii z oze nie jest u nas najlepszy i wcale nie chodzi tu o brak słońca czy zmienność siły wiatru.
Piotr Banaszuk uważa, że wynika to z braku wiedzy, a często i niechęci do kogoś, kto może obok nas zarabiać pieniądze dzięki tym nowym technologiom. Profesor nie pozostawia jednak wątpliwości: w Niemczech też był taki opór. Nawet z dotacjami unijnymi wspierającymi takie inwestycje, z nowa ustawą, którą – jak w ubiegłym tygodniu zapewnili przedstawiciele rządu – mamy mieć w styczniu 2013 roku, nie przeskoczymy w dwa lata tego, co Niemcy robili lat kilkadziesiąt.
– To jest możliwe, jeśli chodzi o technologie, ale praca nad świadomością trwa dużo dłużej. Trzeba wiedzy, wiedzy i jeszcze raz dobrych przykładów – mówi z naciskiem naukowiec. – Trzeba przeskoczyć przez mentalność, którą obrazuje powiedzenie jednego z moich znajomych rolników, wiecznych „optymistów”: Rachuj, nie rachuj, a i tak wszystko… Trzeba przyjąć do wiadomości, że te inwestycje nie zrobią w ciągu trzech miesięcy króla życia z Kowalskiego. Do tego to tylko totolotek.
Z doświadczeń profesora wynika, że rozczarowaniem inwestora czy oporem jego sąsiadów skutkuje też bardzo często fakt, że rolnik na polskiej wsi bierze się za tworzenie 1- czy 2-gigawatowego giganta. Pokutuje bowiem przekonanie, że taki właśnie niemiecki model jest najlepszy: najsprawniejszy i dający dobry poziom dochodów.
Tymczasem – jak się dowiadujemy –  żeby  nakarmić takiego giganta, to jak na podlaskie warunki, trzeba by zaorać i obsiać kukurydzą z 10 albo 15 gospodarstw, żeby mieć właściwą ilość biomasy. I każdego dnia pakować w tego swojego biogiganta mnóstwo gnojowicy.
– A wystarczy zrobić instalację o mocy 100 kW, która by chodziła na gnojowicy z jednego czy dwu gospodarstw – odczarowuje mity prof. Banaszuk. – Ta nie śmierdzi bardziej niż pryzma obornikowa i nie wywoła oporu sąsiadów. No i jest tańsze. Propagowanie u nas tych wielkich,  za 15 milionów złotych inwestycji, to dla podlaskiego rolnika gospodarującego przeciętnie na 30 hektarach, jest jak zachęta w rodzaju: Czemu ty jeździsz starym golfem? Głupi jesteś. Patrz, jaki ładny mercedes jest do nabycia.
Oczywiście można się skrzyknąć i zrobić biogazownię wespół w zespół kilku osób. Ale do tego trzeba chcieć współpracować. Czy umiemy?
A co zrobić, żeby wiatraki tak nie bodły w oczy? – O zgodę społeczną jest łatwiej, gdy wiatraków nie stawiają wielkie firmy z drugiego końca Polski, tylko do tego korytka dopuszcza się mieszkańców. Śmigło nie nakręca zysków komuś, kto tu nawet podatków nie płaci, tylko nam – odpowiada po prostu Piotr Banaszuk. 

Podlasie eksporterem energii
Trwają właśnie w regionie dysputy wokół strategii rozwoju gospodarczego. Czemu nie postawić m.in. na produkcję energii na lokalnym rynku, tutaj wykorzystywanej i eksportowanej do innych regionów?
– Tak się dzieje np. w niemieckiej Frankonii, gdzie przy powstających biogazowniach powstaje infrastruktura ciepłownicza. Jest tam już 10, a za dwa lata będzie pewnie z 25 miejscowości niezależnych energetycznie. Takich na 800 mieszkańców każda – ocenia profesor politechniki, uczelni, która za dwa lata ma mieć własne, jedyne w regionie centrum naukowo-badawcze nad energią odnawialną. –  I nie są to obszary, gdzie prądu się nie zużywa. To bogaty kawałek świata. Z biogazowi biorą ciepło do ogrzewania domów. Drewnem dopalają w kominkach, a najmniejsze nawet dachy są pokryte panelami słonecznymi, które produkują więcej niż zużywają. I naprawdę nie kupują prądu chyłkiem, bo im telewizory siadają. Nad Bawarią najlepiej się przelecieć, żeby zobaczyć, jak błyszczy w słońcu odbitym od paneli. Skoro tam można, to czemu nie tu? Korzystając choćby z dotacji na małe instalacje – grzechem byłoby tego nie wykorzystać.

   Zespół Szkół Elektrycznych jest od maja tego roku pierwszą w Białymstoku szkołą z własną minielektrownią. Na dachu stanęły trzy turbiny wiatrowe o mocy 3 KW każda. To one zamieniają siłę wiatru w energię elektryczną. Na dachu są również zamontowane dwa zestawy ogniw fotowoltaicznych. Moc każdego z nich to ok. 10 kW. Ta instalacja, to oszczędności, ekologia i reklama nowoczesnych technologii. (fot. A. Zgiet)
 

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny