Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Numizmatyka. Dzięki wiedzy można zarobić

Piotr Walczak [email protected] Fot. Piotr Walczak
Każda moneta jest skatalogowana. Katalogi kupimy np. w sklepach numizmatycznych – na ich podstawie najłatwiej ocenić wartość konkretnego egzemplarza na wolnym rynku kolekcjonerskim.
Każda moneta jest skatalogowana. Katalogi kupimy np. w sklepach numizmatycznych – na ich podstawie najłatwiej ocenić wartość konkretnego egzemplarza na wolnym rynku kolekcjonerskim.
Kolekcjonerzy potrafią latami szukać upatrzonego egzemplarza. To pasja, której nigdy nie mają dość. Dla niektórych zbieranie monet jest także sposobem na dodatkowe, wcale niemałe pieniądze.

Godziny spędzone przed komputerem, przeglądanie portali aukcyjnych, studiowanie katalogów, chodzenie o świcie na giełdy staroci, by zdążyć przed innymi – tak pasjonaci kolekcjonerstwa spędzają wolny czas. Wszystko po to, by znaleźć wymarzony egzemplarz znaczka pocztowego albo monety. Nierzadko o sporej wartości.

– Ale nie znam nikogo, kto robiłby to wyłącznie dla zysku. Chodzi o pasję, dreszczyk zdobycia brakującego okazu, to trzeba kochać – podkreśla Janusz Czechowski, białostocki kolekcjoner, który już ponad 50 lat temu połknął bakcyla.

I opowiada, jak to niewinnie się zaczęło: – Miałem chyba z 8 lat. Graliśmy z kolegami przedwojennymi monetami, które już nie były w użyciu. Mieliśmy ich pełno. Pewnego dnia przyszedł starszy pan i za kilka niby nic nie wartych monet dał nam worek landrynek. Pomyślałem wtedy, że coś w tym musi być. Sam więc zacząłem chłopakom z podwórka kupować landrynki za kolejne egzemplarze.

Zobacz także. Rekordowe zyski firm, giełdowy marazm i słabe perspektywy

Konkretny cel

Wytrwali zbieracze przyznają, że giełd staroci nie odwiedzają tak po prostu. Zawsze idą tam z pewnym zamiarem, znalezienia brakującego elementu kolekcji. Co ciekawe, to właśnie w czasach kryzysu pojawia się najwięcej numizmatów, które przez lata dla wielu znane były jedynie ze zdjęć.

Jeden z pasjonatów wspomina, jak szukał pewnego znaczka. Znajomy oferował mu go za 500 zł. Drogo, więc kolekcjoner się nie skusił. Poszedł na giełdę. Ku swojemu zdziwieniu identyczny znaczek pocztowy znajdował się w klaserze jednego ze sprzedawców. Człowiek z kramem był zupełnym laikiem, nie chciał zejść z ceny poniżej 100 zł. Ostatecznie białostoczanin wyszedł z całym klaserem za 95 zł. Przydała się wiedza.

– Idziesz na giełdę ze znaczkiem, podchodzisz do jednego stoiska, pytasz, ile za niego dostaniesz. Słyszysz, że 5 zł. To podchodzisz do drugiego, trzeciego i czwartego. W efekcie wychodzisz z 50 zł w kieszeni, bo ktoś w końcu tyle zapłacił – opowiada inny kolekcjoner, który prosi, żeby nie cytować go z imienia i nazwiska.

Przypomina też sobie kolejną historię. W 1996 r. stał trzy godziny przed NBP, by kupić 18 dwuzłotówek z Zygmuntem Augustem. Co oczywiste – każda po 2 zł. Po 11 latach jedną z nich sprzedał aż za 900 zł. Za tę kwotę mógłby nabyć 450 innych nowych monet.

Kupowanie nowych monet to biznes w jedną stronę. W końcu żadna dwuzłotówka nigdy nie będzie warta 1,99 zł. Ostatecznie zawsze można iść do sklepu i kupić za nią bochenek chleba. Dla kolekcjonerów – w przeciwieństwie do przedsiębiorców – nieistotne jest, by sprzedać towar. Dla nich bezcenna jest wymiana, kiedy każda strona jednakowo jest zadowolona z transakcji i zyskuje to samo: brakujący element.

Zobacz także. Zakupy w Polsce: ceny niskie, ale zarobki jeszcze niższe

Ukryte skarby

Zdaniem Janusza Czechowskiego, ludzie często nie wiedzą, co mają pochowane na strychach, w piwnicach. Nie mając o tym pojęcia, sprzedają prawdziwe rarytasy za grosze w sklepach numizmatycznych, albo wyrzucają swoje znaleziska do śmietnika. Tymczasem zawsze najpierw warto podpytać fachowca, bo może się okazać, że w starym kartonie na dnie szafy znajduje się całkiem pokaźna sumka.

Podstawa to zawsze zajrzenie do katalogów. Tam znajdziemy orientacyjne ceny konkretnych egzemplarzy. Oczywiście zależą one od kilku czynników: np. daty wybicia monety i liczby egzemplarzy wprowadzonych wtedy do obrotu, niezwykle ważny jest stan zachowania. Im ładniejsza moneta i mniejszy jej nakład, tym wyższa wartość.

Przykład? Jeden z katalogów podaje, że za zwykłą aluminiową złotówkę z 1957 r., której wybito blisko 59 mln sztuk, można dostać ok. 6 tys. zł! Oczywiście pod warunkiem, że będzie ona w idealnym stanie. Na aukcjach zresztą widziano już ceny dochodzące do 12 tys. zł.

Niepozorne 1 zł

Obecnie dobrze rokuje współczesna złotówka, ale z datą 2010. Nakład spory – 3 mln wybitych egzemplarzy. Jak uważają niektórzy znawcy, za kilka lat jej wartość może zaskoczyć, inne roczniki póki co się nie liczą.

– I pomyśleć, że ludzie idą do sklepu, wydają pieniądze, i nawet się nie domyślają, iż jest duża szansa, że za taką złotówkę za dekadę mogliby kupić samochód na giełdzie – uśmiecha się jeden z naszych rozmówców.

Dziwi się przy tym: – Że też wielki biznes jeszcze nie odkrył pokładów, jakie drzemią wmonetach albo znaczkach kolekcjonerskich. Wyobraźmy sobie, że jakiś milioner wykupuje cały świeży nakład monet. Co wtedy? Dyktowałby warunki rynkowe, ustalał cenę itd.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Dlaczego chleb podrożał? Ile zapłacimy za bochenek?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wróć na poranny.pl Kurier Poranny