Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Niebo to nie wieczny orgazm

Rozmawiał Jerzy Szerszunowicz
Szymon Hołownia, publicysta Newsweeka, współtwórca religijnego kanału TVN
Szymon Hołownia, publicysta Newsweeka, współtwórca religijnego kanału TVN
Chciałbym, żeby moja książka była jak most przerzucony pomiędzy współczesnym, mocno zeświecczałym człowiekiem a Kościołem - mówi Szymon Hołownia

Jerzy Szerszunowicz: Kogo chcesz leczyć swoimi "Tabletkami z krzyżykiem"?

Szymon Hołownia: - Wszystkich tych ludzi, którzy czują lęk, zderzając się ze sferą duchową, z problemami własnej wiary. To lekarstwo na niedostatek wiedzy, na nadmiar obaw i wątpliwości.

To pionierska misja?
- Chyba tak. Mam wrażenie, że niewiele jest takich miejsc w Polsce, niewiele jest możliwości otrzymania odpowiedzi, rady, pociechy duchowej dla tych wszystkich, którzy są luźno lub średnio związani z Kościołem. Myślę o swojej książce jak o apteczce pierwszej pomocy duchowej - zestawie tabletek, które zażywa się, by uśmierzyć pierwszy ból, by zebrać siły przed właściwą terapią. To pierwsza pomoc, po której udzieleniu musimy trafić do szpitala, oddać się pod opiekę wybitnych specjalistów, czyli w tym przypadku księży, teologów, mądrych świeckich, którzy pomogą nam odzyskać pełnię zdrowia. Namawiam do tego, by zacząć walczyć ze swoim lękiem, spróbować odnaleźć się w Kościele, bo tam nie jest wcale tak strasznie, tak trudno i tak nudno, jak mogłoby się z zewnątrz wydawać.

W przypadku medycyny konwencjonalnej bywa tak, że lekarz testuje nowy medykament na sobie, potem na niewielkiej grupie chorych, a wreszcie kieruje specyfik do masowej dystrybucji. Czy w przypadku "Tabletek z krzyżykiem" było podobnie?
- Wszystkie tabletki, które oferuję, przetestowałem na sobie. To wynik lektur i przemyśleń, obserwacji czynionych w czasie podróży po Polsce i świecie. Pisałem tę książkę półtora roku. To nie jest katechizm, lecz zapis osobistych zmagań z pytaniami, które postawiła przede mną moja własna wiara. Czasami są to pytania mądre, czasami bardzo głupie, wręcz idiotyczne. Jednak skoro pojawiły się w mojej głowie, to nie mogłem udawać, że ich tam nie ma, że jestem ponad takie niedorzeczności.

Tobie "Tabletki z krzyżykiem" pomogły. A inni jak się czuli po zażyciu?
- Reakcje były skrajne: od entuzjastycznych po kompletnie negatywne. Część czytelników - i świeckich, i duchownych - chwaliła mnie bardzo za udaną próbę stworzenia nowego języka w mówieniu, pisaniu o Bogu i wierze - nie konfesyjnego i nie sensacyjnego, po prostu normalnego. Chwalono mnie za to, że udaje mi się pisać o wierze jako o czymś normalnym, zwyczajnym, bliskim codziennego życia. Równocześnie posypały się na moją głowę gromy za obrazoburstwo, zarzucono mi wprost, że "zdradziłem Jezusa".

To był anonim?
- Bynajmniej: oskarżenie było podpisane imieniem i nazwiskiem, poprzedzonym tytułem naukowym. Dostałem też list, z którego dowiedziałem się, że nie mam pojęcia o orgazmie.

Ktoś pomylił Cię z Lwem Starowiczem?
- Otóż nie. To był komentarz do rozdziału "Tabletek z krzyżykiem", którego tytułem jest pytanie: "Czy Niebo to wieczny orgazm?". To nie jest mój pomysł - zaczerpnąłem go z Paula Johnsona. Pytanie pozornie obrazoburcze, w istocie jest bardzo zwyczajne, ludzkie. Sam słyszałem je w swoim otoczeniu kilka razy. Skoro orgazm jest czymś bardzo przyjemnym, ekstazą, to Niebo powinno być taką intensywną przyjemnością do potęgi entej i przedłużaną w nieskończoność. Wydawało mi się, że wystarczająco dokładnie wytłumaczyłem, dlaczego takie myślenie nie ma sensu. Jednak wspomniany czytelnik chyba nie poczuł się usatysfakcjonowany, bo napisał mi wielki elaborat zaczynający się od słów "Co Pan może wiedzieć o orgazmie?". Potem wyjaśniał, że nie chodzi mu o orgazm, który mogę przeżywać, siedząc przed monitorem komputera, lecz taki, jaki przeżywa mężczyzna obcujący z kobietą. Warto nadmienić, że autorem listu była osoba duchowna.

Zapytałeś, skąd taka wiedza na temat orgazmu?
- Nie zapytałem. Za to zacząłem się poważnie zastanawiać nad swoim stosunkiem do komputera.

A co tak naprawdę czujesz, gdy siedzisz przy komputerze ze świadomością, że to, co napiszesz, trafi do kilkunastu a może kilkudziesięciu tysięcy ludzi?
- Najmocniej przeżywam odpowiedzialność. Pisząc o wierze, na wiele rzeczy po prostu nie mogę sobie pozwolić. Kocham Kościół, wiara jest niemal całym moim życiem. Kiedy o tym piszę, to tak jakbym pisał o matce, o domu rodzinnym, o wszystkim, co kocham najbardziej na świecie. Muszę być delikatny, uważny, zachowywać się z szacunkiem. Mogę sobie pozwolić na zaangażowanie, na pisanie z pasją, ale nie mogę zapomnieć, że piszę nie dla siebie, tylko dla drugiego człowieka, obdarzonego inną wrażliwością, mającego inny bagaż doświadczeń, inną wiedzę. "Tabletki z krzyżykiem", podobnie jak moje poprzednie książki, w pierwszej redakcji były bardzo hardcore'owe. Kiedy dałem tekst do oceny ludziom, do których mam zaufanie, oni jedne rzeczy proponowali złagodzić, inne wręcz chcieli zaostrzyć. Ostateczna wersja książki to wynik konsultacji i dyskusji z osobami, które na wierze znają się znacznie lepiej ode mnie.

Wątpliwości dotyczą przede wszystkim słownictwa, stylu?
- Tak. Bardzo interesuje mnie zderzenie sfery sacrum i profanum. Staram się mówić o ważnych problemach wiary, nie tracąc jednocześnie poczucia humoru, pisać o dogmatach językiem felietonisty. To jest dość trudne, bo niepostrzeżenie można zrobić z tego głupi kabaret albo zacząć smęcić.

Nie boisz się, że to, co w dobrej wierze robisz, może okazać się mcdonaldyzacją wiary, Kościoła?
- Nie boję się tego, bo moja żywność jest zdrowa - wielokrotnie przepakowywana i sprawdzana. Jeżeli ktoś chce mi postawić taki zarzut, to trudno - ma prawo. Tylko niech jednocześnie pamięta, że na tym świecie jest bardzo wielu ludzi (o czym pisał już św. Paweł), którzy nie mogą sobie pozwolić na wyszukaną dietę dla największych duchowych twardzieli. Są tacy, którzy mogą spożyć ze smakiem krwisty stek, ale żołądki wielu innych tolerują tylko kleik ryżowy. W mojej restauracji opakowania są kolorowe, ale w środku nie znajdziecie kanapki napompowanej powietrzem i chemią, lecz zdrowy, choć może prosty posiłek. Mówię prostym językiem, ale nie spłaszczam, nie proponuję fałszu.

Pewną wątpliwość może też budzić wyraźne staranie, żeby możliwie uatrakcyjnić przekaz. Nie mówię, że kosztem treści, ale jednak ta autopromocja jest bardzo wyraźna...
- Atrakcyjność przekazu jest dzisiaj czymś niezwykle ważnym. Moim zdaniem błędem jest twierdzić, że skoro wiara dotyka rzeczy największych, to można o niej mówić w sposób zgrzebny. Wręcz przeciwnie: skoro mamy do powiedzenia coś ważnego, to zróbmy to w możliwie atrakcyjny sposób - tak, by zainteresować jak najwięcej odbiorców. Jezus mówił: "Zyskujcie sobie przyjaciół niegodziwą mamoną". Jeżeli można wykorzystać marketing do sprzedawania szajsu i nikt nie protestuje, to dlaczego ma budzić wątpliwości to, że przy użyciu tych samych narzędzi chcemy docierać do ludzi z ważnym przekazem? Ładne opakowanie, atrakcyjny język, ciekawa forma w pisaniu o wierze to rodzaj tablicy reklamowej, billboardu zapraszającego przechodnia, by wszedł do kościoła.

Ale kończy się to tym, że Twoja książka jest równie atrakcyjnym towarem, jak harlequin, kryminał czy dziełko telewizyjnego kucharza - lądujecie na tej samej półce co "Harry Potter" czy "Kod Leonarda da Vinci". Czy w takim sąsiedztwie można mówić o poważnym przesłaniu?
- Gdybym proponował: napisałem dla was nowy katechizm, nie musicie już czytać niczego więcej. Albo reklamował się hasłem: przeczytaj moją książkę, a chodzenie do kościoła stanie się zbędne. Gdybym robił takie rzeczy, to należałoby mnie spalić na stosie, a ja sam przyłożyłbym do niego pierwszą zapałkę. Mówię co innego: przeczytaj moją książkę, a może zapragniesz sięgnąć po Biblię. Jeżeli ktoś przeczyta to co napisałem i obudzi się w nim choćby jedno pytanie duchowe, to jest szansa, że sięgnie po inne, poważniejsze lektury. Chciałbym, żeby moja książka była jak most przerzucony pomiędzy współczesnym, mocno zeświecczałym człowiekiem a Kościołem, pomiędzy życiem codziennym a sferą najważniejszych tajemnic wiary, pomiędzy przeglądaniem kolorowej gazety a czytaniem wielkich, świętych ksiąg. Jeżeli masz rację, jeżeli rzeczywiście "Tabletki z krzyżykiem" staną w księgarni obok książek Joan Rowling i Dana Browna, to mogę się z tego tylko cieszyć. Bo to są książki, które ludzie czytają. A to oznacza, że wielu ludzi będzie mogło spróbować przejść po zbudowanym przeze mnie moście...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny