Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Niczego nie żałuję - mówi jedyna białostoczanka internowana w stanie wojennym

Janka Werpachowska
Obrazki z pierwszych chwil spędzonych przy Kopernika wracają dopiero teraz. Może to uczucie wstydu i poniżenia po rewizji osobistej było tak silne, że stłumiło wszelkie inne wrażenia? - opowiada Krystyna Strubel
Obrazki z pierwszych chwil spędzonych przy Kopernika wracają dopiero teraz. Może to uczucie wstydu i poniżenia po rewizji osobistej było tak silne, że stłumiło wszelkie inne wrażenia? - opowiada Krystyna Strubel Fot. Wojciech Oksztol
Wciąż byłam wzywana na przesłuchania. Wiele razy miałam w domu rewizje SB. Byli tak podli, że nie oszczędzili nawet dziecka - opowiada Krystyna Strubel, jedyna białostoczanka internowana w stanie wojennym.

Kurier Poranny: Jak wspomina Pani 13 grudnia 1981?

Krystyna Strubel: Nad ranem w niedzielę usłyszałam dzwonek do drzwi. Nie, nie, to nie było ZOMO. Otworzyłam drzwi i ujrzałam sąsiadkę - w podomce, z kubełkiem pełnym śmieci. Wzięła go, bo wiedziała, że jestem działaczką Solidarności i nie wiedziała, czy można do mnie bezkarnie zajść w takim momencie. Krysia, słyszałaś, mamy stan wojenny - powiedziała. A ja w tym momencie zobaczyłam, że z sypialni wychodzi moja 11-letnia Agnieszka we flanelowej piżamce, zaspana i drżącym głosikiem pyta: Mamusiu, jest wojna? To co teraz będzie?

Udało się jej wytłumaczyć, że jednak jest różnica między wojną a stanem wojennym?

- Wtedy chyba nikt tak naprawdę nie wiedział, co będzie dalej. Od chwili, kiedy dowiedziałam się, że jest stan wojenny, działałam spokojnie i, wydaje mi się, dość racjonalnie. Po pierwsze, zawiozłam Agnieszkę do swojej siostry - tam też były dzieci, wiedziałam, że moja mała będzie się tam dobrze czuła. Potem odwiedziłam niektórych kolegów z Zarządu Regionu Solidarności. Jeden był chory, po operacji. Opowiedział, że byli u niego w nocy, chcieli zabrać, ale wezwany przez funkcjonariuszy lekarz stwierdził, że to za duże ryzyko. Zostawili go.

U drugiego zobaczyłam wywalone z zawiasów drzwi, oparte o ścianę klatki schodowej. W mieszkaniu była tylko żona i dzieci. Już wiedziałam, że to nie żarty. Pobiegłam do siedziby zarządu regionu, który mieścił się w biurowcu przy ulicy Świętojańskiej. Dzisiaj jest tu urząd skarbowy. Wtedy członkowie zarządu i szeregowi działacze przyszli, żeby ratować, co się da.

Szczególnie zależało nam na sprzęcie poligraficznym i materiałach takich jak papier czy farby. Ważne też były dokumenty. Udało się ocalić sztandar związku, który w ukryciu bezpiecznie przetrwał stan wojenny.

Nikt was tam nie nękał? SB pozwoliła na taką akcję? Nie weszli do siedziby zarządu regionu?

- Oni byli wcześniej, w nocy z 12 na 13 grudnia. Opieczętowali wszystkie pokoje, to były zwykłe paski papieru ze stemplem. Widocznie mieli kiepski klej, bo one same się odklejały i odpadały, wcale nie musieliśmy ich zrywać. A w niedzielę zjawili się dopiero wieczorem, około godziny 20. Zastali już tylko kilka osób. Wśród nich byłam ja - jedyna kobieta. Tylko nas spisali, nic więcej się nie działo.

Proszę opowiedzieć, jak to się stało, że została Pani internowana?

- W poniedziałek normalnie poszłam do pracy. Byłam spokojna, bo Agnieszka cały czas była pod dobrą opieką mojej siostry. W pracy, co oczywiste, rozmawialiśmy o całej tej przedziwnej sytuacji. Mój dyrektor chciał ze mną pogadać. To był bardzo porządny człowiek. Już wiedzieliśmy o internowaniach. Dyrektor - oczywiście partyjny - starał się mnie uspokoić, może pocieszyć, bo wiedział, że to dotyczy wielu moich przyjaciół. Pani Krysiu, ci internowani nie trafiają do więzień, oni będą w dobrych warunkach - zapewniał mnie.

Po pracy wybrałam się na spotkanie z Krzysiem Burkiem, któremu udało się uniknąć internowania i wrócić jakimś cudem ze zjazdu Solidarności w Gdańsku. Wszyscy byliśmy ciekawi, co powiedzą ludzie z władz krajowych, jaka jest ich strategia na najbliższe dni. Po spotkaniu zajrzałam jeszcze na chwilkę do chorego kolegi ze związku. Ta chwilka znacznie się przedłużyła - i to uchroniło mnie przed internowaniem już tego dnia. Okazało się, że byli u mnie po południu. Łomotali w drzwi, w końcu zostawili wezwanie na przesłuchanie u sąsiada.

We wtorek od rana spędziłam wiele godzin w gmachu przy ulicy Sienkiewicza. Przesłuchania. Siedzenie na korytarzu i czekanie na następną rozmowę. Tak w kółko. Chcieli mnie zmusić do podpisania lojalki, w której przyrzekłabym, że zaprzestanę wrogiej działalności przeciwko PRL. Powiedziałam, że taki podpis byłby przyznaniem się, a przecież nic takiego nie robiłam. Ja podpiszę, a wy za tydzień mnie zatrzymacie i każecie opowiadać, jakich to wrogich aktów przeciwko ojczyźnie się dopuściłam - odpowiadałam. I udawałam, że gdyby treść tej lojalki była inna, to może bym podpisała. Oczywiście nie zrobiłabym tego.

Straszyli, że stracę Agnieszkę, że zabiorą ją do domu dziecka. Co to za matka, która zamiast myśleć o dziecku, wdaje się w działalność wywrotową - drwili. Odpowiadałam, że robię to, co robię, właśnie z myślą o przyszłości mojej córki. W końcu zaprowadzili mnie na rewizję osobistą. To było szalenie upokarzające przeżycie. A funkcjonariuszki robiły to ze śmiechem, jakby nigdy nic. W pewnym momencie usłyszałam pytanie, na które zupełnie nie byłam przygotowana: Gdzie pani kupiła takie fajne majtki? Zatkało mnie.

To był wtedy dla mnie przejaw grubiaństwa, braku odrobiny choćby wrażliwości. Im nie przyszło do głowy, że ja nie jestem kryminalistką po przejściach, która już ma pewne doświadczenia, że to wszystko jest dla mnie nowym i bardzo stresującym doświadczeniem. Po rewizji odwieźli mnie do aresztu przy Kopernika. Można powiedzieć, że zajechałam z pompą. Nie milicyjną suką, tylko osobowym, służbowym autem zawiózł mnie na miejsce kapitan SB. Zostałam internowana. Znalazłam się w czteroosobowej celi.

Pamięta Pani ten moment?

- To jest właśnie dziwne, że jakieś fragmenty, obrazki z pierwszych chwil spędzonych na Kopernika wracają dopiero teraz. Może to uczucie wstydu i poniżenia po rewizji osobistej było tak silne, że stłumiło wszelkie inne wrażenia? Nie wiem. Ale przez lata pamiętałam tylko, jak klawisz prowadził mnie po ażurowych, metalowych schodach, które wydawały mi się zawieszone w powietrzu, a ja szłam, trzymając w rękach blaszaną miskę, taki sam kubek i aluminiową łyżkę. I w duchu sobie mówiłam: I co pan na to, panie dyrektorze? Nie trzymają ich w więzieniach? Mają dobre warunki?

Czy trafiła Pani do celi z pospolitymi aresztantkami?

- Nie. To były trzy kobiety z Łomży, też internowane. Jedna z nich była bardzo zdenerwowana, bo w domu został osiemnastoletni syn, który był świadkiem zatrzymania. I ona bała się, że chłopakowi wpadnie do głowy coś głupiego, że będzie chciał jakoś zademonstrować swój sprzeciw wobec tej sytuacji. Bardzo dobrze ją rozumiałam.

W tamtym okresie areszt przy Kopernika nie cieszył się dobrą sławą.

- Cela nie była duża. W rogu, niczym nieosłonięty, stał klozet. I był zlew, a w kranie tylko zimna woda. Ale chyba już na drugi dzień przenieśli nas do dużej, 10-osobowej celi. Byłyśmy tam razem z dziewczynami, które przywieźli gdzieś z Ełku, Giżycka. Muszę tu opowiedzieć o tym, co one przeżyły. Wieźli je suką w nocy. Nagle samochód zatrzymał się w lesie, na pustkowiu.

Milicjant z pepeszą kazał dziewczynom wysiadać. Wyszły. Zaczęły się żegnać ze sobą, pewne, że to koniec. Jedne płakały, inne się modliły. Te bydlaki zrobiły sobie niezłą zabawę. Jak zobaczyli, że dziewczyny tak bardzo się przestraszyły, to zamiast je uspokoić, specjalnie ustawili się w szeregu, z pepeszami, jak do egzekucji. Wtedy to naprawdę nie było zabawne.

Czy mogła Pani zawiadomić rodzinę o swoim zatrzymaniu?

- Skądże! Nikt nie wiedział, co się ze mną dzieje. Sytuacja w celi była okropna. Brakowało nam podstawowych środków higieny osobistej. Przysłali do nas psychologa więziennego. Ta kobieta była kompletnie załamana, postawiona przed ludźmi, z jakimi dotąd nie miała do czynienia. Pytała, jak nam może pomóc - mając zapewne na myśli pomoc psychologiczną. A my na to: Niech nam pani załatwi kilka paczek waty!

Co najbardziej utkwiło Pani w pamięci?

- Wszystko było dla mnie nowe. Podobnie zresztą, jak i dla moich współtowarzyszek. Na przykład coś takiego: otwierają się drzwi celi i klawisz ryczy: Kostka!!! Patrzymy na siebie, żadna nie wie, o co chodzi. Kryminalne by wiedziały. No to klawisz nam tłumaczy: Zdjąć ubranie, można zostać tylko w bieliźnie, złożyć w kostkę i ułożyć w równym rządku przed celą. Jak to, nie zrobimy tego, nie będziemy tu przed panem stać w bieliźnie - odpowiadamy. Dla mnie to nie pierwszyzna - klawisz na to. I nie ma dyskusji.

Długo trwało Pani internowanie?

- Na szczęście nie. Proszę sobie wyobrazić, że 24 grudnia, w Wigilię świąt Bożego Narodzenia, dostałam rano paczkę i list od mojej córeczki. Esbecy wiedzieli, że będę rozklejona psychicznie, kiedy przeczytam list od małej, więc za chwilę wezwali mnie na przesłuchanie. I znów oczywiście starali się mnie zdołować i załamać, wykorzystując dziecko: Nie podpisze pani? Nie żal pani, że córka się boi? Wszyscy w tym kraju się teraz boją - odpowiedziałam. - Moja córka nie może być wyjątkiem.

Wróciłam do celi. Miałyśmy opłatek od biskupa Kisiela. Akurat dzieliłyśmy się nim, składałyśmy sobie życzenia, kiedy w drzwiach celi stanął klawisz i krzyknął: Strubel, do domu! A te wszystkie kobiety zaczęły jedna przez drugą prosić mnie, żeby gdzieś zadzwonić, do kogoś zajść, zostawić wiadomość. I w tym rozgardiaszu i zamieszaniu ja wszystko zapamiętałam. Dziwne. Naprawdę nie wiem, jak to było możliwe.

Pierwsze chwile na wolności?

- Wyszłam za więzienną bramę, stanęłam na postoju taksówek. Stoję, stoję, nic nie podjeżdża. Jakaś kobieta obserwowała mnie od dłuższego czasu. Może widziała, że wychodzę z aresztu. Podeszła w końcu do mnie: Proszę pani, proszę nie stać, nic nie jeździ, taksówkarze nie mają benzyny. No to poszłam na piechotę z Kopernika na Wierzbową, do siostry, a przede wszystkim do mojej Agnieszki. To była wspaniała Wigilia, z mamą, córeczką i wszystkimi najbliższymi mi ludźmi.

Czy po tym wszystkim dali Pani spokój?

- A skąd, wciąż byłam wzywana na przesłuchania. Wiele razy miałam w domu rewizje SB. Byli tak podli, że nie oszczędzili nawet dziecka. W 1982 roku, 1 maja, mnie akurat nie było w domu. Agnieszka była sama. Przyszli esbecy na rewizję. Mała wiedziała, że nikogo nie wolno wpuszczać. Postukali i poszli. Agnieszka bardzo się zdenerwowała, więc trochę odczekała, spakowała do plecaka swoje zeszyty i książki i postanowiła, że pójdzie do cioci, tak na wszelki wypadek. A oni czekali za blokiem i ją zatrzymali. Kazali pokazać, co ma w plecaku.

A w Agnieszce była wtedy taka wielka doza buntu i agresji. Zaczęła wywalać wszystko z plecaka na ulicę. Ludzie szli z kościoła, zatrzymywali się. Esbecy byli wściekli, nie o taki efekt im chodziło. Szybko spakowali wszystko z powrotem i zawieźli Agnieszkę na komendę przy Sienkiewicza. Była przesłuchiwana, spędziła tam kilka godzin - a mnie nikt o tym nie zawiadomił. Nawet wtedy prawo nie zezwalało na takie traktowanie dzieci. Napisałam skargę do Kiszczaka, pozostała bez odpowiedzi do dzisiaj.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny