Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nasza klasa, nasz pan profesor - Technikum Ekonomiczne 1957 - 62

Alicja Zielińska
Sceny z życia Technikum Ekonomicznego
Sceny z życia Technikum Ekonomicznego
Żartowali, robili kawały nauczycielom, ale zawsze zwracali się z szacunkiem: pani profesor, panie profesorze. Bo nauczyciel to był autorytet. I tak po latach mówią o swoim wychowawcy Halina Morozewicz i Ewa Lelusz, absolwentki Technikum Ekonomicznego. To kolejne wspomnienia o poloniście Wacławie Miłaszewiczu w albumie.

Nauka pani Ewy i pani Haliny w Technikum Ekonomicznym przypadła na lata 1957-1962. Szkoła była przy ul. Warszawskiej 63, tu gdzie teraz jest wydział ekonomiczny Uniwersytetu. Pierwsza klasa liczyła ponad 30 uczniów, było nawet paru chłopaków, co stanowiło rzadkość, bo tę szkołę wybierały głównie dziewczęta. Do klasy maturalnej dotarło jednak tylko 18 osób.

Halina Morozewicz (z domu Mozolewska) przyniosła stos zdjęć, w tym kilkanaście fotek koleżanek. Wtedy dziewczyny dawały sobie zdjęcia na pamiątkę, na odwrocie pisały dedykację. Taki był zwyczaj.

- Wacław Miłaszewicz był polonistą. Naszym wychowawcą został od trzeciej klasy - wspomina. - Na koniec powiedział, że takiej klasy jeszcze nie miał, tak zgranej i udanej. My też go bardzo lubiliśmy. Wspaniały nauczyciel.

- Umiał podejść do młodzieży, oddziaływał na nas bez wymuszeń, a i tak swoje osiągnął. Ot, choćby sprawa chóru szkolnego. Byłyśmy w klasie maturalnej, żadna nie chciała się zapisać. Wykręcałyśmy się brakiem głosu, bo nie w głowie nam były jakieś próby i zostawanie po lekcjach w szkole. Dla dyrekcji wiadomo, chór to prestiż. I profesor potrafił w sobie tylko właściwy sposób przekonać nas. Na polskim, jak zwykle omawialiśmy temat i naraz pan Miłaszewicz rzucił uwagę: Takie ładne jesteście dziewczęta, nie wierzę, że nie umiecie ładnie śpiewać. Tylko tyle. Wystarczyło. I proszę sobie wyobrazić, poszłyśmy na próbę wszystkie. Kilka dziewcząt odpadło, rzeczywiście z braku słuchu, ale reszta została. Na następny dzień na tablicy w holu wisiała informacja wielkimi literami: Witamy klasę V b w chórze szkolnym.

- Robiłyśmy różne dowcipy - mówi Ewa Lelusz. - Na Dzień Dziecka przyszłyśmy z kokardami na głowie. A na imieniny naszego wychowawcy wymyśliłyśmy, że damy mu w prezencie wielką lalkę chłopaka, bo nie miał syna, tylko córki. W sklepach z zabawkami nie było takich, to kupiłyśmy w komisie na Malmeda. Wszyscy o tym w szkole rozprawiali z ożywieniem. Pan profesor śmiał się, a na następny dzień powiedział, że ta lalka stała się ulubioną zabawką jego najmłodszej córeczki.

Ale co tam lalka. Żywa kaczka to dopiero był podarunek. Pani Ewa nie pamięta, z jakiej okazji ten prezent wymyśliły, ale sama ją kupiła.

- Wstałam raniutko, pobiegłam na targ i przyszłam do szkoły z tą kaczką. Dziewczyny wsadziły ją do pudełka, obwiązały wstążką i postawiły na biurko w klasie. Kaczka siedziała cicho przestraszona, ale kiedy pan profesor otworzył pudło, to wyskoczyła jakby ją kto postrzelił z procy i zaczęła uciekać po ławkach. My za nią. Co się działo w klasie, można sobie wyobrazić - śmieje się pani Ewa.

- Pan profesor bardzo nas lubił za te nasze kawały - dodaje Halina Morozewicz. - Znałyśmy jednak granicę. Wiedziałyśmy do jakiego momentu możemy się posunąć, kiedy tonować te nasze młodzieńcze zapędy.

Po maturze drogi koleżanek z ekonomika rozeszły się na długie lata. Halina Morozewicz została w Białymstoku i studiowała zaocznie. Jej przyjaciółka, Ewa Lelusz wyjechała studiować ekonomię do Krakowa. W trakcie nauki podpisała umowę stypendialną z Fabryką Silników Elektrycznych w Cieszynie i tam podjęła pracę po dyplomie.

Zobaczyły się w 1979 roku. Pani Halina akurat dostała wczasy w Wiśle. I wtedy myśl, przecież niedaleko mieszka Ewa, wiedziała o tym od jej siostry Anny, która uczyła w III LO. - Napisałam do Ewy, no i w Wiśle spotkałyśmy się po latach - opowiada Halina Morozewicz. - Najpierw Ewa przyjechała z mężem, potem ja pojechałam do nich. Przegadały wiele godzin, umówiły się na kolejne spotkania.

Ewa Lelusz wróciła do Białegostoku, kiedy przeszła na emeryturę, po 40 latach.

- Dla równowagi, ja wyjechałam po maturze do Krakowa, a syn po maturze przyjechał do Białegostoku na studia - mówi. - Skończył matematykę na uniwersytecie, ożenił się i podjął tu pracę. A że jest jedynakiem i gdy jemu urodził się syn, to podążyłam młodym z pomocą. Potem przyszło na świat drugie dziecko i już nie było odwrotu. Babcia musi być z wnukami - żartuje.

A przyjaciółce Halce, kiedy przyjechała do Białegostoku, postanowiła zrobić niespodziankę, jak za dawnych uczniowskich czasów. Wybrała się bez zapowiedzi. Mąż pani Haliny podniósł słuchawkę domofonu. Powiedziała: tu Ewa, ja do Halinki.

- W ogóle się jej nie spodziewałam. Otwieram, a tu Ewa stoi w drzwiach - śmieje się pani Halina. - Rzuciłyśmy się sobie w ramiona, rozmowom nie było końca.

Niebawem planują spotkanie w większym gronie. Pójdą na grób profesora Miłaszewicza na cmentarzu farnym, a potem w kawiarni przegadają kilka godzin o wszystkim. I znowu czas stanie w miejscu.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny