MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Na bramie był napis "Arbeit macht frei". Śpiewnik obozowy pozwalał przetrwać

Alicja Zielińska [email protected] tel. 085 748 95 45
- To była jedyna radość w tych strasznych czasach - mówi Zofia Żurawska.
- To była jedyna radość w tych strasznych czasach - mówi Zofia Żurawska.
Opanowały nas pluskwy nie do zwalczenia, strasznie gryzły. Nic nie pomagało. Skończyły się zapasy z paczek, zapanował głód, dziewczyny chorowały całymi sztubami. Zdawało się, że to koniec, nie przeżyjemy.

W lipcu 1943 roku pani Zofia została wywieziona na roboty do Niemiec. Pracowała w fabryce amunicji w Treuenbrietzen. W styczniu 1945 roku udało jej się uciec z obozu. Dwa lata temu spisała swoje przeżycia.

- Wnuczka Ula mnie namówiła - mówi i pokazuje zeszyt w kratkę. "Ja, niżej podpisana Zofia Żurawska z domu Szczotkówna, obecnie 81-letnia wdowa utrzymująca się z renty rodzinnej po mężu, piszę ten pamiętnik z życia łagrowego podczas okupacji niemieckiej..." - zaczęła uroczyście.

"Jak długo jechaliśmy, nie pamiętam. Kiedy pociąg stanął, rozległy się krzyki gestapowców "Alles raus!". Kazali nam iść do łaźni i rozebrać się do naga. Było to dla nas, młodych dziewcząt, bardzo wstydliwe. Niemcy przez otwarte drzwi przyglądali się, mieli kino. Dali nam cuchnące ubrania, po dezynfekcji. Zatykałyśmy nos i wkładałyśmy je". A potem każdemu przydzielono numer, który odtąd miał zastąpić nazwisko. Zofia dostała numer 2270.

- Zawieziono nas do miejscowości Fronzdorf. Po godzinie marszu stanęliśmy przed wielką bramą żelazną, nad którą widniał napis "Arbeit macht frei". Ja się tylko pocieszałam, że było dużo młodych ludzi, Polacy, Rosjanie, Ukrainki, Bułgarzy, Jugosłowianie, Francuzi. Mieliśmy pracować w fabryce broni. Była zbudowana głęboko w ziemi, zamaskowana drzewami, na zewnątrz wystawały tylko kominy.
Jedna robotnica obsługiwała cztery do pięć maszyn. Trzeba było uważać, aby się nie wkręcić w pasy elektryczne. Po robocie, w wolnej chwili, pani Zofia z koleżankami układały piosenki na znane melodie.

"Boże Narodzenie i Nowy Rok, 1944 - zapisuje w pamiętniku. - Urządziłyśmy wigilię, nawet choinkę miałyśmy w sztubie. Sosenka to była, bo tylko takie drzewa tam rosły, ale przystrojona świeczkami wyglądała wspaniale. Na święta przeważnie każda dostała paczkę z domu. Łamiąc się opłatkiem, ze łzami w oczach życzyłyśmy sobie wytrwałości i zdrowia, aby przeżyć to hitlerowskie piekło".

- Ale po świętach produkcja znowu ruszyła pełną parą. Majster poganiał, krzyczał - wzdycha ciężko pani Zofia. - Sytuacja w obozie zaczęła się pogarszać. Opanowały nas pluskwy nie do zwalczenia, strasznie gryzły. Nic nie pomagało. Skończyły się zapasy z paczek, zapanował głód, dziewczyny chorowały całymi sztubami. Zdawało się, że to koniec, nie przeżyjemy.

Ucieczka z obozu

"Styczeń. Czujemy, że coś się dzieje. Niemcy zbierają się w grupkach, długo dyskutują ze sobą. Są dla nas lepsi. Boimy się. To obóz. W każdej chwili mogą wszystkich wywieźć i pozabijać. Jesteśmy bardzo zmęczone". To wtedy pani Zofia pomyślała o ucieczce. Jej siostra też była na robotach przymusowych w Niemczech. Za Lipskiem, w wiosce Leubnitz-Benewitz.

Do swojego planu wciągnęła przyjaciółkę Wacię. W zorganizowaniu ucieczki pomogła Stanisława Zeliger. Była najstarsza w sztubie, życzliwa dla wszystkich, nazywały ją "Mateczka".

"Mateczka załatwiła ze śmieciarzem, że wywiezie nas z obozu w kubłach z odpadkami. Nie pamiętam, czy był to Polak, czy obcokrajowiec. Kazał nam wejść do pojemników, przykrył śmieciami i ruszył furmanką. Bałam się strasznie. W razie wpadki kula w łeb albo karcer i tortury. Ale się udało, nikt go nie zatrzymał do kontroli. Byliśmy za łagrem, nie miałyśmy żadnych bagaży, tylko torebki. W razie jakiejś rozmowy ja miałam się podawać za Francuzkę, a Wacia udawać, że jest bardzo chora. Ruszyłyśmy przed siebie. Szłyśmy długo, wiele kilometrów, cały czas bocznymi dróżkami przez las.

Po kilku godzinach dobrnęłyśmy do dworca Juterborg, wsiadłyśmy do pociągu w kierunku Lipska. W wagonach znajdowało się dużo żołnierzy niemieckich, zapewne z frontu, wielu było rannych i zabandażowanych. Siedziałyśmy cichutko, nie odzywając się wcale. W pewnym też momencie zaczęły wyć syreny na alarm, rozległy się krzyki, żeby zejść do schronu. Pociąg przystanął. W tym schronie siedzieliśmy chyba ze dwie godziny. Syrena odtrąbiła koniec alarmu, wszyscy wrócili do wagonów. Pociąg posuwał się wolno, ale było już widać miasto. Z Lipska musiałyśmy się dostać do miasteczka Born, nie było jednak żadnego połączenia, znowu więc szłyśmy pieszo".

- Zima była wtedy na szczęście łagodna, bez śniegu, jak jesień - wspomina pani Zofia. - Po 20 km wędrówki dotarłyśmy na miejsce, gdzie pracowała moja siostra. Gospodyni była z niej zadowolona, to i nas przyjęła życzliwie. Powiedziałam, że uciekłam z powstania warszawskiego. Nie dopytywała o nic więcej. Jej mąż zginął na wojnie. Mijały dni, a ja czułam się coraz lepiej. Pracowałam przy gospodarce, doiłam krowy, chodziłam w pole. Hilda polubiła mnie. Kiedy dowiedziała się, że umiem szyć, posadziła mnie przy maszynie i szyłam ubrania dla niej i dla jej córki.

Wolność, koniec wojny

"Nadeszła wiosna, w miasteczku coraz częściej słychać strzały, zbliża się front. Na domach w całym miasteczku ludzie powywieszali białe flagi. I nadszedł ten wyczekiwany dzień. Jadą czołgi, jeden za drugim. W nich Amerykanie, nie Ruscy. Krzyczą do nas, my nie rozumiemy. Nawet Murzyni jechali, pierwszy raz zobaczyłam. Płaczemy z radości. Koniec wojny".

- Mogłam iść, gdzie chciałam. Byłam wolna. Mnie jednak żal było zostawić mojej gospodyni. To była bardzo dobra kobieta. Zostałam u niej do jesieni - opowiada pani Zofia. - A potem pisałyśmy do siebie przez 50 lat, aż do jej śmierci.

Wróć na poranny.pl Kurier Poranny