Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Młynarz z ulicy Polnej

Marian Olechnowicz [email protected] tel. 085 715 45 45
W niedalekich Witach stało kilka wiatraków. W oddali widać łapski cmentarz
W niedalekich Witach stało kilka wiatraków. W oddali widać łapski cmentarz Zdjęcie z archiwum autora
Wiatraki dawno poznikały z naszego krajobrazu. Jest jeszcze ostatni w Brzozowie Chrzczonach. Są jeszcze nieliczne budynki po dawnych młynach elektrycznych, ale kiedyś w Łapach było inaczej.

Aleksandra i Józef Borowscy przyjechali do w Łap w 1938 roku. Wcześniej mieszkali w Borowskich Wypychach, gdzie pan Aleksander miał gospodarstwo i wiatrak.
Młyn przy ulicy Polnej kupił od Niemca, który nazywał się Bendke. Niektórzy mieszkańcy Łap podejrzewali, że wiedział on o tym, że Hitler zaatakuje Polskę. Planował więc ów Niemiec, że kiedyś do Łap powróci i Borowskim swój młyn siłą odbierze (a Niemców w Łapach mieszkało przed wojną więcej). Szwagier tego młynarza nazywał się Rimmer i miał tartak w Dębowinie.

Łapskie młyny i wiatraki

Młyn przy Polnej był solidny, nowoczesny. Wewnątrz stały trzy parowalce, które przesiewały ziarno według potrzeby. Mąka z tego młyna była czysta i ładna. Bo tzw. czystka też w tym młynie stała. Przez nią przechodziły ziarna pszenicy, które zazwyczaj miały w sobie czarne, małe "kapciuszki". I właśnie dobry młyn ziarna z nich oczyszczał.

Pan Zygfryd Borowski wziął w czasie wojny młyn po Siapsie, którego Niemcy wywieźli do getta. Ów młyn stał blisko skrzyżowania ulicy Długiej z Graniczną. Tuż obok domu Kłoskowskich. W tej młynarskiej robocie pomagał mu brat Marcin, a robotnikiem był tam Władysław Piotrowski.

Był jeszcze w Łapach Pluśniakach młyn pożydowski, który wziął Aleksander Łapiński. Młynarzem był także Kazimierz Kiełsa i Roszkowski. Za okupacji sowieckiej wszystkie młyny pracowały pełną parą. Dopiero Niemcy zaczęli je zamykać, aby ludzie nie młócili potajemnie. Po wojnie Borowscy mieli swój młyn aż do początku lat 70.

Przychodzili tu partyzanci

Tuż po wyzwoleniu wokół były pola, na których rosło zboże, albo kartofle. Nieraz do młyna wieczorami zaglądali partyzanci. Nawet i "Huzar" przychodził.

Wojsko z KBW kilkakrotnie szykowało zasadzki, ale partyzanci zawsze byli sprytniejsi. Kiedyś Urząd Bespieczeństwa i żołnierze otoczyli młyn, zalegając w kartoflisku. Czekali na "leśnych". Zyfek Borowski nie wytrzymał tej ciągłej nerwówki. Wyciągnął dubeltówkę i chciał strzelać.

- O święty turecki - żali się jego żona. - Zabiliby wtedy wszystkich. Mąż więc wybiegł na podwórze, głośno narzekając na swój los. Poszedł do młyna i włączył maszyny. Wojsko więc zaraz zabrało się z tego kartofliska. A "Huzara" widziałam, bywał u nas - dodaje kobieta. - Ładnie śpiewał. Ciągle nucił piosenkę "Chryzantemy złociste". Do dzisiaj pamiętam tę melodię i jego głos. A młyn? Nie ma go od dawna.

Pan Zyfek

Jest na wielu fotografiach wykonanych przez Władysława Piotrowskiego. Urodził się w Borowskich, ale od dzieciństwa mieszka w Łapach. W 1944 roku nowe władze chciały go zabrać do wojska. Ale młody chłopak nie bardzo ufał żołnierzom z orłami bez korony na czapce. Wybrał służbę w SOK, czyli ochraniał transporty kolejowe.
Dowódcą był Witold Buczak, który potem chodził z Huzarem. Miał pseudonim "Ponury". Pan Zyfek dostał karabinek i robił co do niego należało. Kiedyś trafił na ruskich, którzy okradali wagon. Krzyknął odważnie: - Stój, bo strzelam. Ci zaś próbowali go postraszyć, że też potrafią strzelać. Ściągnął więc bez namysłu karabin z ramienia. I wymierzył w ich stronę, więc ustąpili.

Więzienie

Przyszli po niego w 1949 roku. Prawie cały dzień pracował w młynie. Potem poszedł do miasta. Podjechali do niego starą skodą. Wyskoczyli we trójkę: jeden ruski i dwóch ubeków. Natychmiast powieźli do Białegostoku na ulicę Mickiewicza. I od razu, na "dzień dobry" ubecy zagonili go tzw. żabki. Przez dziewięć miesięcy go trzymali. Przez pierwsze dwa tygodnie nie pozwalali siadać. Tłukli głową o ścianę. Garściami włosy wyrywali z głowy.

Przy Mickiewicza go też sądzili. Razem z nim byli sądzeni księża i Wacław Dziemianowicz Łap. On wyrok sądowy usłyszał w pracy, na paczkowni. Przyszli, odczytali, że dostał piętnaście lat do odsiadki i poszli sobie. Tak wyglądał ubecki sąd. Nawet najbliższej rodziny na rozprawę nie wpuścili. Na szczęście były w tym czasie dwie amnestie, pochwalili też za dobre sprawowanie i wyszło razem pięć lat.
Najsmutniejsze było to, że wieźli go z Białegostoku gdzieś w Polskę wagonem - więźniarką, razem z Prusem, niemieckim żandarmem w Łapach. Dwie historie, jeden los. Siedział za murami więzienia w Rawiczu, potem Potulic. Z tamtych dni pamięta straszliwą plagę pcheł.

Przez dwa i pół roku pracował w kamieniołomach. Jego brygada musiała urobić szesnaście ton kamienia, ale w zamian każdy dzień do końca odsiadki liczony był podwójnie. Wrócił potem do Łap. Zajął się domem i pracą. Jednak, nawet po latach, pamięta każdą chwilę doznanych cierpień...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny