Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mirosław Jacek Błaszczyk wraca do Białegostoku

Jerzy Doroszkiewicz
Jerzy Doroszkiewicz
Prof. Mirosław Jacek Błaszczyk
Prof. Mirosław Jacek Błaszczyk Wojciech Wojtkielewicz
Mirosław Jacek Błaszczyk będzie dyrektorem artystycznym Opery i Filharmonii Podlaskiej. W pierwszym koncercie usłyszymy III Symfonię Mahlera wykonaną wraz chórem opery.

Jakie wspomnienia wiążą się u pana z Białymstokiem, z Filharmonią Białostocką, z gmachem przy Podleśnej?

Mirosław Jacek Błaszczyk: Jak najlepsze, bo tam się właściwie wszystko zaczęło, jeśli chodzi o moją drogę dyrygencką, o stosunek jako szef do muzyków. Miałem wtedy 30 lat. Przyjeżdżając do Białegostoku pamiętam, że to była jedna z najnowocześniejszych sal koncertowych w Polsce. Byłem zauroczony i gmachem i akustyką sali.

Jaka była białostocka orkiestra w roku 1990, kiedy pojawił się pan w Białymstoku?

Szalenie pracowita i podobna do plasteliny. Jeśli się umiało umiejętnie modelować, to przychodziły nad wyraz dobre efekty. Była też nierówna, bo część muzyków nie miała jeszcze skończonych studiów, ale nadrabiali pracowitością nawet pewne braki techniczne. Ze Śląska sprowadziłem koncertmistrza - Stanisława Kuka, tam był koncertmistrzem Śląskiej Orkiestry Kameralnej i nadawał blasku i pewności całemu kwintetowi. W Białymstoku była fantastyczna koncertmistrzyni wiolonczel i znakomici wiolonczeliści i kontrabasiści, ale potrzeba było lidera, żeby kwintet zaczął mieć odpowiednie brzmienie.

Niewielu orkiestrom zdarza się koncertować w USA. Jak doszło do podróży za ocean?

Trochę było w tym przypadku. To młodość spowodowała, że podjęliśmy dość szalone wyzwanie. Współpracowaliśmy z Peterem Tiborisem, dyrygentem ze Stanów Zjednoczonych, który miał też agencję koncertową i zaproponował nam kilka koncertów, w tym jeden w Carnegie Hall. Niech spojrzę na plakat, który mam u siebie - to było w niedzielę, 2 czerwca 1995 roku, o godzinie 15. Później akompaniowaliśmy różnym chórom. Warunek był jeden - musimy sobie opłacić przelot, organizatorzy płacili nam za granie i za hotele. To była jednak ogromna bariera finansowa. Ówczesne urzędy - miejski i wojewódzki wsparły nas, ale nie pełną sumą. Pamiętam, jak pojechaliśmy z panią Lucyną Syty do zakładów przetwórstwa owocowo-warzywnego, gdzie produkowali soczki dla dzieci. Dyrektor przyjął nas bardzo miło, pokazał, jak powstaje produkt od jarzyny do napoju w butelce, a po 45 minutach stwierdził, że nie da ani grosza. Takie to były czasy. Kiedy byłem w radzie programowej Warszawskiego Ośrodka Telewizyjnego, zaproponowałem, że moglibyśmy nagrać kilka muzycznych bajek dla dzieci. Ja grałem na fortepianie, muzycy na swoich instrumentach, a całe honoraria przeznaczyliśmy na bilety. Telewizja nawet kilka razy je powtarzała, tyle, że jak już uzbieraliśmy całą sumę, to bilety kolejny raz drożały. Ale w końcu udało się.

Pan nie boi się też muzyki rockowej - pamiętam ciekawy koncert filharmoników śląskich z zespołem Yes, grającym rocka progresywnego.

Dyrygowałem też w Bydgoszczy koncert z Kobranocką, z Bajmem, współpracowałem z Dżemem. Myśmy właściwie rozpoczęli w Polsce pokazywanie muzyków rockowych na tle orkiestry symfonicznej. Oni mieli tremę, że grają z artystami we frakach, a sami nie mają tak gruntownego wykształcenia, a widać było u nich dużą pokorę. A teraz jest prawdziwy boom na takie koncerty.

Mam wrażenie, że pana droga artystyczna to nieustanne poszukiwanie nowych wyzwań - sędziował pan w konkursach pianistycznych, przewodniczył konkursowi skrzypcowemu w Toruniu, szefował jury konkursu wiolonczelowego...

Z przyjemnością przyjmowałem te zaproszenia, bo one oznaczają rozwój. Człowiek nie zamyka się tylko na sztuce dyrygowania i muzyce symfonicznej. Kiedy zaproponowano mi jurorowanie w konkursie wiolonczelowym im. Witolda Lutosławskiego w Warszawie, żeby być przewodniczącym musiałem poznać repertuar, utwory solowe. Dobrze, że wtedy już funkcjonował YouTube i mogłem poznać różne wykonania, choćby partity Bacha, żeby móc być w miarę obiektywnym w rozmowach z innymi jurorami, choćby profesorem Kazimierzem Michalikiem, który ten konkurs stworzył. Znam też podstawy kanonu solowej literatury skrzypcowej, ale musiałem posłuchać wielu wykonań, by dobrze czuć się w jury. Cieszyłem się, że nie sędziuję tylko w konkursach dyrygenckich.

Czy z perspektywy Śląska, białostoccy filharmonicy są znani w Polsce? Czy to jedna z wielu wojewódzkich orkiestr symfonicznych?

Kiedy odchodziłem z Białegostoku, zespół był odrobinę znany w Polsce, głównie ze względu na koncert w Carnegie Hall. Ten występ miał duży oddźwięk, był reportaż z tego wyjazdu i bardzo pochlebna recenzja z tego koncertu w „New York Times”. W roku 2017 Białystok jest bardzo rozpoznawalny w Polsce. Także fakt, że jest opera, że ma znakomity chór Violi Bieleckiej, który zdobywa Fryderyki i jest zapraszany do bardzo ważnych ośrodków muzycznych w Polsce - od Warszawy przez Wrocław i Poznań, poprzez jakość orkiestry, która w porównaniu z latami 90. XX wieku ewoluowała. Nastąpiła wymiana pokoleniowa, przyszli jeszcze lepsi muzycy, pojawili się też dobrzy dyrygenci gościnni. W Polsce białostocka orkiestra naprawdę ma bardzo dobrą opinię i z tego należy się cieszyć. To już nie jest wojewódzka orkiestra, jak pan powiedział, tylko to jest firma.

Wspomniał pan o gościnnych dyrygenturach. Jak ważne w funkcjonowaniu orkiestry są koncerty zaproszonych gości - wybitnych solistów, dyrygentów?

Albo zaprasza się dyrygenta, który jest od wtorku do piątkowego koncertu bardzo miły, kulturalny i mówi, że wszystko jest znakomicie albo jest dyrygent, który nie odpuści sobie ani jednej nuty i ciężko pracuje zwracając uwagę na każdy detal i później widownia słyszy znakomity efekt tej pracy i muzycy, o dziwo, są zadowoleni z tej pracy. Wbrew pozorom muzyk woli ciężko pracować, żeby końcowy efekt był znakomity, niż spędzić cały tydzień z uśmiechem na twarzy. Takim dyrygentem jest bez wątpienia Juozas Domarkas, pierwsza batuta Litwy, przez 50 lat szefujący jednej orkiestrze - był dyrektorem artystycznym litewskiej orkiestry narodowej w Wilnie. Kiedy przyjeżdża na przykład Mikołaj Diadura, który wymaga od siebie, ale też od zespołu, muzycy wiedząc o tym, już nawet inaczej przygotowują się do prób. Układałem program na najbliższy sezon pod takim kątem, by pojawiło się wielu znakomitych dyrygentów i solistów.

Sala białostockiej filharmonii po remoncie jest podobno jedną z najlepiej zaprojektowanych akustycznie. Ale wracając do Białegostoku będzie pan też musiał zmierzyć się z przestrzenią opery, gdzie melomani wciąż narzekają na akustykę.

Trudno mi w tej chwili wyrokować, bo dopiero będę miał możliwość pracy w tej sali. Na pewno gdzieś jakiś błąd został popełniony - czy w fazie projektu, czy wykończenia - i prawdę mówiąc, nie wiem czy jest możliwe, by coś poprawić i czy kosztorys finansowy byłby realny. Może pomogłyby jakieś programy unijne. Trzeba do tego mądrze podejść. Trzeba coś z tym fantem zrobić, żeby opera nie była tylko ładną bryłą architektoniczną. Akustyka w muzyce jest tak samo ważna, jak jakość prezentowanej muzyki. Przy Podleśnej akustyka jest znakomita, ale trzeba uregulować prawne aspekty własności i funkcjonowania tej sali. Wszyscy dyrygenci, którzy będą przyjeżdżać do Białegostoku w przyszłym sezonie, od razu mnie pytali czy na pewno będzie koncert w sali przy Podleśnej.

No i mam odpowiedź na pytanie o akustykę w operze.

To są problemy, nad którymi dyrektor z całym sztabem ludzi prędzej czy później będzie musiał się pochylić. To bardzo trudny temat i bardzo kosztowny, ale chyba nie będziemy mogli od niego uciec.

Teraz do dyspozycji będzie pan miał, oprócz kilku scen, także chór opery oraz chór dziecięcy. Tak potężny aparat wykonawczy daje możliwości ciekawszego układania repertuaru?

Już na inaugurację pokażemy i chór OiFP i chór dziecięcy OiFP, żeby wykonać dobrze III symfonię Gustawa Mahlera. Gdyby chórów nie było, trzeba by było sprowadzić zawodowy chór z Warszawy lub długo pracować z białostockimi chórami akademickimi, które też by sobie z tą symfonią poradziły. Będzie „Stabat Mater” Dvoraka, będzie „Carmina Burana” Carla Orffa, żeby białostoccy melomani usłyszeli te genialne dzieła.

Czyli nastawia się pan na przeboje, które zapełnią sale na koncertach abonamentowych do ostatniego miejsca?

W tym pierwszym sezonie będą m.in. Łukasz Borowicz z symfonią Brahmsa, Wojciech Michniewski z „Symfonią fantastyczną” Hectora Berlioza, Kai Bumann z VI symfonią Beethovena i Tomasz Strahl z koncertem wiolonczelowym Roberta Schumanna, czyli muzyka którą wszyscy lubią. Patrząc na te ostatnie programy, dużo w nich było muzyki bardzo ambitnej, ale współczesnej, więc trzeba to w jakiś sposób wypośrodkować, by dać melomanom możliwość posłuchania tego co lubią, kochają i znają.

Ma pan jakieś plany, a może marzenia, kogo chciałby przedstawić białostockim melomanom?

Wszystko będzie zależało od kondycji finansowej instytucji i w ogóle - kultury polskiej. Sprowadzenie Marty Argerich czy Shlomo Mintza pewnie się uda, jeżeli dysponuje się okrągłą sumą i wiemy, że nas stać. Po rozmowach z menedżerami uda się zawsze ustalić jakąś realną datę koncertu. Ale to są pieniądze rzędu 20, 30 tysięcy euro. Jak będzie dobra kondycja, to na pewno kogoś takiego sprowadzimy. Jestem ostatnią osobą, która by sprowadzała gwiazdy tylko dla snobizmu. Konstanty Andrzej Kulka czy Bartek Nizioł czasami są o wiele lepszymi interpretatorami koncertów niż tak zwane uznane gwiazdy, różnią się tylko honorariami. Jeżeli marzy mi się jakiś utwór, to patrzę pod kątem, kto najlepiej mógłby go wykonać. Nie szukam najpierw gwiazd, a potem układam program. Już takim zupełnym marzeniem byłoby zadyrygować na wolnym powietrzu „Symfonią Tysiąca” Gustava Mahlera. Czy to się kiedyś spełni? Nie wiem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny