Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mija 20 lat od tragicznej śmierci księdza Suchowolca

Alicja Zielińska
Grożono mu, wyzywano. Ile razy stawiał gdzieś samochód, to za szybą była ulotka. „Uspokój się klecho”. „Skończysz jak Popiełuszko”. I szubienica narysowana.
Grożono mu, wyzywano. Ile razy stawiał gdzieś samochód, to za szybą była ulotka. „Uspokój się klecho”. „Skończysz jak Popiełuszko”. I szubienica narysowana.
Powinniśmy go pilnować. A my nie upilnowaliśmy. Kiedy prosiliśmy: Stasiu, uważaj - machał ręką. Mówił: Żeby mnie tylko nie okaleczyli, zabić mogą. I zabili. Bo on nie zginął od pożaru. To wiedzieliśmy od samego początku - mówi o tragicznej śmierci księdza Stanisława Suchowolca Ewa Sypytkowska.

Pani Ewa w latach 80. działała w podziemiu, była w komisji interwencji i praworządności NSZZ "Solidarność" w Białymstoku. Pamięta wydarzenia sprzed 20 lat, jakby to wczoraj było. Każdy szczegół. W sobotę, 28 stycznia pojechała do Warszawy na zebranie instytutu patriotycznego ks. Jerzego Popiełuszki.

- W poniedziałek, 30 stycznia szykowałam się do pracy i naraz wpada kolega Adam Szóstko: Wiesz, ks. Staś nie żyje. Tak na niego mówiliśmy - dodaje cicho.

Nie chciała uwierzyć

Głupie żarty, pomyślała w pierwszej chwili. Ksiądz Stanisław miał przecież tego dnia z radcą prawnym jechać do Łap na sprawę dwóch członków Solidarności Rolników.

- Wybiegłam z domu i pędem na Dojlidy. Piechotą z Piasta. Adam za mną - opowiada. - Piorunem byliśmy na miejscu.

Dochodziła siódma. Jeszcze ciemno, ale przed plebanią widać już było duży ruch. Stało pogotowie, milicja, SB. Zjawili się także działacze Solidarności, mieszkańcy osiedla. Wieść o śmierci księdza Suchowolca rozeszła się lotem błyskawicy. Ludzie powiadamiali się nawzajem.

- Przyjechał radca prawny z komisji interwencji. I w kilka osób, ze swoją kamerą, uczestniczyliśmy w wizji lokalnej. Pozwolili nam kręcić, bo sądzili, że nic nie znajdziemy - kiwa głową pani Ewa. - A nam się udało zrobić takie zdjęcia, że teraz są bezcenne dla śledztwa.

Na przykład, jak jeden z milicjantów dotyka bez rękawiczek różnych przedmiotów w pokoju księdza i mówi, by tego nie filmować. Albo jak z ekipą śledczą wchodzi oficer pożarnictwa i mówi od progu: "O, cholera, tu się chyba powietrze paliło". I zaraz go odwołano i coś tam mówiono ostro. I on więcej się już nie pojawił. Przyjechał inny.

- Solidarność zorganizowała ochronę. Esbecy obstawili teren swoimi ludźmi, my swoimi. A ja - dodaje łamiącym się głosem - już nie wyszłam stamtąd do samego pogrzebu. Siedziałam w kościele, spałam na ławce, a potem po pogrzebie jeszcze tydzień pilnowaliśmy grobu księdza Stasia, bo tam różne rzeczy się działy.

Bo to dziwny pożar

Zaczęło się dochodzenie. Ewa Sypytkowska wzdycha. Ciężko o tym mówić jeszcze i teraz, po tylu latach. Prokuratura od razu postawiła tezę, że to był nieszczęśliwy wypadek. Ksiądz spał, piecyk elektryczny (farelka) stał pod stołem, doszło do pożaru. Zaczadzenie, nieszczęśliwy wypadek.

Oni, przyjaciele księdza, nie wierzyli temu. Przede wszystkim piecyk elektryczny, który miał spowodować pożar, jeszcze w piątek był popsuty. Pani Ewa to doskonale pamięta. - A jak ciało księdza przywieziono w trumnie i zobaczyliśmy sińce dookoła ust, to wiedzieliśmy, że i z tą wódką to jest bujda. Prokuratura celowo rozgłaszała, że ksiądz się upił.

Proboszcz sprowadził emerytowanego oficera pożarnictwa. Ten po obejrzeniu mieszkania stanowczo wykluczył, by przyczyną pożaru stał się piecyk.

- Bo to dziwny był pożar - kręci głową pani Ewa. - Nie spłonęły meble ani książki, wiele rzeczy było tylko nadpalonych, ściany pokryte grubą warstwą sadzy. Narzuty, które leżały na fotelach, wpiły się w skaj, zasłony się stopiły razem z firankami - wylicza. Okazało się, że blat ławy, pod którym stał grzejnik, był nasączony łatwopalną cieczą.

I co najważniejsze, pies! Ks. Stanisław dostał go od przyjaciół. Pies był przeszkolony, miał go bronić przed niebezpieczeństwem. A leżał martwy. Czy na widok ognia, dymu by nie szczekał, nie szalał? Zwierzę pierwsze czuje. A tu nikt niczego nie słyszał.

Skończysz jak Popiełuszko

Najpierw bagatelizował to, co się wokół niego działo. - Panowie ze Służby Bezpieczeństwa - zwracał się do ubeków podczas mszy. - Ja was proszę, zostawcie nas w spokoju. Przyjdźcie, porozmawiamy, podamy sobie rękę na znak pokoju.
W ostatnich czasach już się bał. Oni, jego przyjaciele, widzieli to. Bo te szykany stawały się nagminne. Grożono mu, wyzywano. Ile razy stawiał gdzieś samochód, to za szybą była ulotka: "Uspokój się klecho". "Skończysz jak Popiełuszko". I szubienica narysowana.

Dochodziło do dziwnych wypadków. Jechał ksiądz samochodem i raptem dwóch mężczyzn wyskoczyło i rzuciło kamieniem w szybę. To znów hamulce przestawały działać. Kiedy zawieziono samochód do mechanika, ten stwierdził, że zamiast płynu hamulcowego została wlana woda. To znów odkrywano, że śruby w kołach są poluzowane. Osaczali go, szykanowali, podsłuchiwali.

Czekam na prawdę

Nie zważał na nic. Chciał wolnej Polski. I mówił o tym. Zarażał entuzjazmem. Porywał tłumy. Tak jak ks. Jerzy Popiełuszko. I to się komunistom nie podobało.
A jednocześnie był zupełnie normalnym człowiekiem. Wesoły, bezpośredni. Ewa Sypytkowska uśmiecha się: - Potrafił tak zbesztać, że aż w pięty poszło. Ale zaraz rozmawiał, tłumaczył. Taki trochę choleryk. Nigdy jednak nikomu nie zaszkodził.

- Brak mi go. Czekam na prawdę, ale nie wiem, czy się doczekam.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny