Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Michał Mieszko Gogol: Często się dziwimy, ale potem zawsze okazuje się, że w tym szaleństwie jest metoda

Tomasz Biliński
Tomasz Biliński
Michał Mieszko Gogol oprócz pracy w reprezentacji Polski jest trenerem Stoczni Szczecin.
Michał Mieszko Gogol oprócz pracy w reprezentacji Polski jest trenerem Stoczni Szczecin. sylwia dabrowa / polska press
SIATKÓWKA. REPREZENTACJA POLSKI. Mam świadomość, że przede mną dużo pracy i konieczność nabrania jeszcze większego doświadczenia. Jeśli ktoś mi mówi, że mi go brakuje, to ja się zgadzam - zapewnił 33-letni Michał Mieszko Gogol. Chciał być siatkarzem, ale jego plany pokrzyżował wypadek na rowerze. Został statystykiem-samoukiem, a dziś jest nie tylko asystentem Vitala Heynena w reprezentacji Polski, lecz także trenerem Stoczni Szczecin.

Pana ojciec, Zdzisław, grał w siatkówkę i naturalną koleją rzeczy było, że pan też będzie?
Odkąd pamiętam siatkówka była wszechobecna w moim życiu. W szkole podstawowej w Świnoujściu chodziłem na treningi z chłopakami starszymi ode mnie. Dopiero później została utworzona klasa sportowa w moim roczniku. Trenerem był mój tata. Z chłopakami byliśmy dumni, bo byliśmy zespołem z jednej klasy, który zdobywał medale młodzieżowych mistrzostw Polski. Nie było wśród nas zawodników z regionu, jak to było w przypadku innych województw.

Na mecze Pogoni Szczecin pan nie chodził?
Bywałem sporadycznie na wybranych meczach i nad-użyciem byłoby mówienie, że jestem jej wielkim fanem. Ale naturalnie wspieram Pogoń i śledzę wyniki, bo to od lat symbol miasta. Przecież Szczecin najbardziej słynie ze Stoczni, Pogoni i paprykarza.

Ale od małego spędzał pan czas w halach.
Tak, jak tata grał czy trenował, to zabierał mnie na salę, kręciłem się dookoła boiska, oglądając, co się dzieje. Na początku zupełnie nieświadomie. Największe wrażenie robiło na mnie, jak ktoś mocno uderzył piłkę, ha ha. Dziś nieco inaczej analizuję zawodników! Jednak bycie w środowisku sprawiło, że zacząłem grać w siatkówkę. Tata oczywiście mi pomógł, ale wkrótce samodzielnie kierowałem swoją „karierą”. Moje plany pokrzyżowała kontuzja, z drugiej strony wątpię, żebym był wybitnym zawodnikiem. Patrząc z perspektywy, jak długą drogę trzeba przejść, żeby być świetnym graczem, to prawdopodobieństwo, że mi by się udało, było niewielkie.

Doznał pan kontuzji prawej ręki.
Po wypadku była totalnie zdewastowana. To był moment przełomowy. Skończyłem szkołę średnią, miałem propozycję gry w niższej lidze, ale 10 czerwca 2004 r. przewróciłem się na rowerze. Szybko jechałem w lesie, nie zauważyłem wystającego korzenia, upadłem, prawa ręka była wykręcona w drugą stronę. Obróciłem głowę, ale tej ręki nie widziałem! Miałem w niej pozrywane ścięgna, a jestem praworęczny. Paradoksalnie lepiej by było, gdybym ją złamał. Kilka tygodni w gipsie i po jakimś czasie wszystko byłoby OK. Tymczasem rehabilitacja była długa, a i tak ręka nie wróciła do pełnej sprawności. Do dziś jej nie prostuję. Choć aktywnie uczestniczę w treningach w kadrze czy w klubie, ale zwykle tylko serwuję. Natomiast w Szczecinie raz w tygodniu gram w drużynie amatorskiej jako rozgrywający.

Możliwości medycyny były wtedy za małe, by zwyczajny chłopak wrócił do gry?
Byłem 19-letnim gościem, który skończył liceum i grał sobie w siatkówkę. Nie byłem, bo nie mogłem być traktowany jak profesjonalista, choć na nic nie mogłem narzekać. Dziś po takiej kontuzji zawodnik profesjonalnego klubu czy reprezentant Polski wyszedłby z tego szybko. Natomiast ja przeszedłem standardową drogę. Dużo pomógł mi doktor Sławomir Zacha, który współpracował m.in. z Pogonią Szczecin. Przywrócił 70 proc. sprawności w mojej ręce. Zresztą na boisko wróciłem. Przez cztery lata grałem w drugoligowym Morzu Szczecin, ale to już nie było to. Dlatego zostałem przy siatkówce, choć w innej roli.

W jakim był pan stanie psychicznym?
Byłem załamany. Tuż przed operacją, ale przed zaśnięciem po narkozie, usłyszałem jeszcze słowa doktora do swojego zespołu: „Proszę państwa, to będzie trudne”. Gdy wracałem do zdrowia, postawiłem na rozwój naukowy, poszedłem na Politechnikę Szczecińską na wydział elektryczny. Trudne i ścisłe studia, ale chciałem się zabezpieczyć, co mi się udało, bo je skończyłem.

Zdążył pan pracować w zawodzie?
Nie, bo jeszcze podczas studiów zainteresowałem, jak działa system statystyk i analiz w siatkówce. Ściągnąłem z internetu wersję demonstracyjną programu „Data Volley”. Do tego znalazłem mecz Polski z Niemcami, który w całości był nagrany z kamery z tyłu. I… po jakimś czasie znałem na pamięć wszystkie akcje z tego spotkania! I tak pomału tego się uczyłem. W demie programu można było przeanalizować 100 kodów, później konieczny był restart. To starczało na około dziesięć akcji i tak dalej, i tak dalej. Dopiero po jakimś czasie udało mi się nawiązać kontakt z Maciejem Kosmolem i Nicolą Vettorim, którzy wtedy byli statystykami kadry u Raula Lozano. Podpytywałem ich, jak działa to i tamto. Wkrótce reprezentacja Polski B potrzebowała statystyka. Stwierdzono, że skoro już coś na ten temat wiem, jestem dociekliwy i chciałem się uczyć, to mnie zatrudniono. Mimo że stawiałem swoje pierwsze kroki.

A myśl, żeby zostać trenerem?
W ogóle się nie pojawiła. Naprawdę! Nie zakładałem, że to będzie mój następny krok. Kiedy zacząłem pracę w Asseco Resovii i w kadrze Andrei Anastasiego, myślałem, że może kiedyś zostanę asystentem. Ale trener? Jeśli już, to w bardzo, bardzo, bardzo odległej przyszłości. Stało się inaczej, ale mimo wszystko wciąż jestem początkującym trenerem. Gdy zostałem asystentem w Stoczni Szczecin, ponad połowa drużyny była ode mnie starsza. Nie zawsze była to sytuacja łatwa, ale nigdy nie było z tego powodu problemów. Być może atutem jest fakt, że mój ojciec jest trenerem i jako osoba kiedyś trenowana mam doświadczenie w podejściu do zarządzania grupą ludzi i jej motywowania.

Skromnie pan opowiada jak na kogoś, kogo Vital Heynen chciał w swoim sztabie reprezentacji Polski, przed wyborem trenera PZPS zaprosił pana na rozmowę, a w nowym sezonie poprowadzi pan naszpikowaną gwiazdami Stocznię Szczecin.
Mam świadomość, że przede mną dużo pracy i konieczność nabrania jeszcze większego doświadczenia. Jeśli ktoś mi mówi, że mi go brakuje, to ja się zgadzam. Nie traktuję tego jako zarzutu czy dyskredytowania mnie. W ostatnim sezonie mieliśmy w klubie problemy nie tylko sportowe. Przeżyłem je, zachowałem się w konkretny sposób i dziś wiem, że zareagowałbym inaczej niż wtedy. Takich sytuacji będzie więcej. Mnóstwo nauczyłem się od trenerów, z którymi współpracowałem - Andrzeja Kowala, Andrei Anastasiego, Radosława Panasa, Grzegorza Wagnera, Marco Bonitty. Od każdego z nich czegoś się nauczyłem. Od każdego. Czasem także na ich błędach. Dziś samodzielnie muszę wszystko monitorować, czy i jakie są efekty.

Czego nauczył się pan od Vitala Heynena?
Najciekawsza jest jego nieszablonowość i naturalne podejście w relacjach. Duża doza szaleństwa u Vitala wzbudza u nas naturalną radość i euforię. Pracujemy z pozytywnym nastawieniem i uśmiechem. Zdarza się, że jesteśmy zszokowani, ale po jakimś czasie okazuje się, że jego metody miały sens. Że to szaleństwo było przemyślane. Interesujące jest też, jak nasza gra często sprowadzona jest do prostych mechanizmów. Nie skupiamy się na detalach, a szukamy esencji siatkówki. Poza tym w porównaniu do włoskiej szkoły, w której ważne jest dużo kontaktów piłką, u Vitala liczy się jakość, a nie ilość. Wydaje się, że trudno zmienić technikę u doświadczonego zawodnika, a okazuje się, że po czterech, sześciu tygodniach widać różnicę.

Co widać po pierwszej fazie grupowej mistrzostw świata?
Przede wszystkim cieszymy się z kompletu punktów. Poza Włochami wszystkie drużyny w innych grupach je potraciły. Ponadto nie musimy nigdzie jeździć, bo zostajemy w Warnie i znamy halę.

W drugiej fazie Polska zagra kolejno z Argentyną, Francją i Serbią. Jedno zwycięstwo może dać awans do najlepszej szóstki.
Przestrzegałbym przed takim podejściem. Gdy ktoś nastawia się na minimalny cel, później okazuje się, że drugi mecz jest nerwowy, a trzeci o życie. Każdy rywal jest wymagający, ale znamy się ze wszystkimi, kwestia analizy obecnej gry i na co się zdecydujemy. W każdym razie do każdego kolejnego spotkania musimy podejść indywidualnie. Mamy chwilę, żeby odpocząć fizycznie i psychicznie. To będzie ważne w grze, której stawką będzie wyjście z grupy.

Wyzwanie czeka też pana w sezonie ligowym. W Stoczni będzie pan pracował ze świetnymi zawodnikami i trudnymi charakterami - Matejem Kazijskim, Bartoszem Kurkiem, Łukaszem Żygadłą, Simonem Van De Voordem, Nicolasem Rossardem czy Nikołajem Penczewem. Z kolei dyrektorem sportowym jest Radostin Stojczew. Mieszanka wybuchowa.
Rok czy dwa lata temu, kiedy myślałem o swojej przyszłości w siatkówce, taka sytuacja do głowy mi nie przyszła. Jednak czasem trzeba się znaleźć w dobrym miejscu we właściwym czasie. Choć jestem zwolennikiem stopniowego wchodzenia na wyższy poziom, to klub nagle zrobił w rozwoju rok świetlny i w nowych realiach trzeba będzie się odnaleźć. Jestem do tego bardzo zmotywowany, bo Szczecin to moje miasto. Poza tym nie po to wracałem do domu, żeby uciekać, bo w klubie pojawiły się najwyższe cele. Nie ulega jednak wątpliwości, że sezon będzie trudny. Presja na drużynę i na mnie będzie bardzo duża. Ale dla mnie sytuacja jest jasna, gramy po tej samej stronie. Musimy być monolitem i nie wyobrażam sobie sytuacji, w której ktoś będzie ciągnął wózek w drugą stronę.

A na rowerze pan jeszcze jeździ?
Bardzo rzadko i raczej rekreacyjnie, choć urazu nie mam. Czasem podjadę do hali, ale wtedy bardzo uważam.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Michał Mieszko Gogol: Często się dziwimy, ale potem zawsze okazuje się, że w tym szaleństwie jest metoda - Portal i.pl

Wróć na poranny.pl Kurier Poranny