Były wioski, gdzie większość dorosłych mieszkańców co najwyżej potrafiła się podpisać. A i w miastach można było spotkać stawiających trzy krzyżyki zamiast imienia i nazwiska. Nie da się ukryć, to była plama na honorze II Rzeczypospolitej, powiększona przez okupantów. Analfabetyzm a na przeciwnym biegunie luminarze nauki, elity intelektualne, wielkie postacie świata kultury i sztuki.
Powojenni "demokraci" zagrali więc kartą oświaty. Kartą, niestety, znaczoną, wskutek czego autentyczny postęp w zakresie oświaty nabrał walorów propagandowych. Inna sprawa, że znaczna część obejmujących władzę sama miała okrutne kłopoty z poprawnym wyrażaniem swych myśli, nie mówiąc już o ich zapisaniu. W wojewódzkim mieście Białymstoku po przejściu frontu zaczęto tworzyć kursy i szkoły dla dorosłych.
Do takowej szkoły powszechnej przy ul. Żółtej zapisały się w ciągu pierwszego roku 132 osoby, z nich szybko ubyło 29 osób, z czego w klasie IV aż 10 na wszystkich 28 ucznio-słuchaczy. Trudno się temu dziwić. Brakowało programów, książek i zeszytów. Początkowo zajęcia odbywały się wieczorami przy lampach naftowych, potem założono wprawdzie sieć elektryczną, ale bez izolacji i bezpieczników. Dokuczało zimno, słuchaczom burczało w pustych brzuchach. Uczyli zaś i przypadkowi pedagodzy.
Oficjalnie w sprawozdaniu napisano: "Młodzież trzeba było przyzwyczaić do szkoły, opanować niejednokrotnie nieodpowiednie zachowanie i wdrożyć do systematycznej pracy". Młodzież to zaiste była nietypowa. Niektórych podejrzewano, że przychodzą z pistoletami do klasy, a w czasie lekcji czujnie obserwowali, czy nie czai się w pobliżu niebezpieczeństwo. Wielu miało za sobą życie partyzanckie. Prawie wszystkich mocno poturbowały zdarzenia wojenne.
Lata mijały, a szkoły dla dorosłych nadal istniały, choć zmieniali się uczniowie. Koniecznością stało się już nie likwidowanie analfabetyzmu, ale uzupełnianie wiedzy, by utrzymać stanowiska z tak zwanego społecznego awansu: brygadzistów, kierowników i prezesów, komendantów.
W dobrze już mi znanych realiach, czyli od końca lat 60. ubiegłego wieku, "dokształt" stał się zjawiskiem powszechnym również wśród naczelników, dyrektorów i sekretarzy. Ileż soczystych anegdot zachowało się z tych czasów!
Proszę o ich nadsyłanie, a sam tytułem przykładu wspomnę o swoim debiucie w liceum korespondencyjnym. Byłem świeżo po studiach, pewnie trochę przestraszony nową rzeczywistością. Miałem ucznia, który na egzaminach na każde zadane pytanie odpowiedź zaczynał od słów: "Kiedy przed wojną z pana ojcem siedziałem w jednej ławce". Jak takiego wyrzucić za drzwi? Zwłaszcza, że ojciec już nie żył i nie mogłem sprawdzić, czy taki fakt miał miejsce.
Wróćmy do szkoły przy ul. Żółtej. W roku szkolnym 1959/1960 było 9 klas, w tym aż pięć klas VII, czyli najwyższych. Uczyło się w nich 213 osób, grono pedagogiczne składało się z 11 nauczycieli, a przewodziła kierownik Antonina Korol. Poziom chyba jednak nie zachwycał, skoro przyjęto zasadę, że pierwszego dnia każdego miesiąca pani kierownik będzie przeglądała wszystkie zeszyty z języka polskiego, a dnia 15 i zeszyty przedmiotowe. Za to na zakończenie roku zorganizowano zgaduj-zgadulę, a Irmina Lulewicz przygotowała inscenizację "Sąd nad latarnikiem".
I właśnie na zdjęciu widzicie Państwo scenę z tego przedstawienia. Na ścianie po lewej stronie - o ile się nie mylę - godło związków zawodowych, a po prawej herb Białegostoku z orłem bez korony. Jest i słuszne hasło, bo jakże go mogło nie być. Sądził trzyosobowy skład sędziowski, w osobnych ławkach zasiedli oskarżający i obrońcy, miejsca na sali zajęli uczniowie. Niestety, wyroku rozprawy nie znamy.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?