Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mariusz Wróblewski: Z Marią gram, co czuję

Fot. Wojciech Wojtkielewicz
Białostoczanin Mariusz Wróblewski, gitarzysta w zespole Marii Peszek
Białostoczanin Mariusz Wróblewski, gitarzysta w zespole Marii Peszek Fot. Wojciech Wojtkielewicz
Najważniejsze, że się spełniam, że praca sprawia mi przyjemność. I że mogę robić tylko to. Jednocześnie mam tyle szczęścia, że trafiłem na zespół, w którym granie daje mi ogromną satysfakcję muzyczną - mówi Mariusz Wróblewski, gitarzysta z zespołu Marii Peszek.

Kurier Poranny: Spotykamy się na gali Złotych Kluczy. W Twoim rodzinnym mieście. To Twój debiut na deskach Teatru Dramatycznego.

Mariusz Wróblewski: Tak. Ale byłem tu kiedyś jako dziecko na przedstawieniu.

Jak oceniasz dzisiejszy występ?

- Teatr jest zupełnie inny niż klub, bo tu ludzie siedzą. Nawet jeśli chcieliby się ruszyć, to myślą, że im "nie wypada". Także taki koncert jest specyficzny.

Rzadko zaglądacie do Białegostoku.

- To fakt. Ale wydaje mi się, że i tak w mieście jest z roku na rok coraz fajniej, jeśli chodzi o kulturę. Choć wciąż dzieje się za mało. Chociażby w środowisku muzycznym.

A dlaczego Ty wyjechałeś?

- Bo ludzie, na których tutaj trafiałem, z którymi zakładałem zespoły, nie do końca wierzyli, że można grać, coś osiągać, rozwijać się. W Białymstoku każdy zespół, jaki tworzyłem ze znajomymi, za chwilę się rozpadał.

Brakuje nam wiary.

- Wiary, pewności siebie. Być może to jest to. Ich zapał okazywał się słomiany zaledwie po kilku próbach, a ja byłem zdeterminowany, by grać, by tylko tym się zajmować. Chciałem, by była to nie tylko moja pasja i hobby. Pragnąłem się temu całkowicie poświęcić i nie robić w życiu niczego innego. To miała być praca, z której mogę się utrzymać.

I w Warszawie spotkałeś ludzi równie zdesperowanych. Jak zaczęła się Twoja współpraca z Marią Peszek?

- Trochę to się odbyło poprzez koleżeństwo. Studiowałem na wydziale jazzu i muzyki rozrywkowej. Tam poznałem całą masę ludzi, którzy tak samo jak ja byli zafascynowani graniem. Po paru latach kolega, którego znałem dobrze ze szkoły, zadzwonił do mnie, czy nie chciałbym grać w zespole z Marią. Ona wtedy dopiero zaczynała.

Dziś sądzisz, że odniosłeś sukces?

- Najważniejsze, że się spełniam, że praca sprawia mi przyjemność. I że mogę robić tylko to. Jednocześnie mam tyle szczęścia, że trafiłem na zespół, w którym granie daje mi ogromną satysfakcję muzyczną. Nie dość, że finansowo udaje mi się sobie radzić, to czuję, że to, co gram, jest artystycznie dobre. Bo gramy na koncertach, które są biletowane i sale są pełne. To jest granie dla publiczności, która jest sprecyzowana i przychodzi na konkretnego wykonawcę, zna jego utwory, śpiewa je. Granie dla takich ludzi jest bardzo fajne. Czuje się taką pozytywną energię. A, niestety, większość artystów teraz w Polsce funkcjonuje tak, że gra na imprezach typu dni miasta czy festyny. To jest trudne, bo ludzie nie przychodzą dla ciebie i muzyki, ale wypić piwo i dlatego, że jest za darmo. Grając z Marią, mam o tyle fajnie, że te koncerty są dla sprecyzowanej, nieprzypadkowej publiczności.

Trudno teraz wracać Ci do Białegostoku?

- Tęsknię. Ale bywa, że jak wracam, to czuję się tu źle. Bo mam wrażenie, że wielu znajomych, z którymi utrzymywałem wcześniej kontakty, się na mnie obraziło. Bo wyjechałem. Mówię o muzykach. Uznali, że jestem już teraz "z Warszawy". I sami mnie takim myśleniem odepchnęli.

Unikasz kontaktu?

- Oni unikają. Mam w Białymstoku kolegę, który gra w zespole. W Warszawie natknąłem się na plakat z informacją, że wystąpi. Nawet się do mnie nie odezwał. Ale postanowiłem się ludziom nie narzucać i nie dzwonić z przeprosinami, że wyjechałem i że mi się udało. Wciąż mam tutaj paru przyjaciół, ale nie z grona muzycznego.

Jak się współpracuje z Marią Peszek? Miewa "muchy w nosie"?

- Jest wymagająca, ale też pracując z nią, można grać to, co się czuje. I to jest wyjątkowe. Bo z wieloma wykonawcami jest tak: dostaje się płytę z utworami, przygotowuje je, a na próbie odgrywa. Z Marią jest inaczej. Z nią każdy koncert jest inny, żywy. Często pojawiają się w trakcie koncertu zdarzenia, które dalej ciągną za sobą dramaturgię występu. Maria jest też bardzo otwarta na ludzi, na emocje. Jest spontaniczna. I nam pozwala na spontaniczność. Gdy któryś z muzyków czuje, że mógłby zagrać coś, co mu chodzi po głowie, to wie, że ona za tym pójdzie i że pójdą za tym koledzy. To ewenement, jeśli chodzi o współpracę z artystami. Można sobie z Marią pozwolić na improwizację, na pewną wolność artystyczną.

Zanim wyjechałeś do Warszawy, to jakie były Twoje doświadczenia muzyczne?

- Chodziłem do technikum automatyki i mechaniki precyzyjnej, gdzie grałem na puzonie w orkiestrze dętej.

I nie chciałeś z puzonem związać się na całe życie?

- To było trochę inaczej. Już w szkole podstawowej grałem na gitarze i chciałem robić tylko to. Wybierając szkołę średnią, kierowałem się tym, by mieć czas na ćwiczenie. Miałem starszego kolegę, sąsiada, który poszedł właśnie do tej szkoły. I z jego opowieści wiedziałem, że jest tam orkiestra dęta. A że zespół jest oczkiem w głowie dyrektora, to można na czas prób zwalniać się z lekcji, są wyjazdy za granicę na koncerty, można nauczyć się nut. Uznałem, że jak pójdę do szkoły, gdzie jest taka orkiestra, to będę miał kontakt z muzyką i z nutami. Tak to było przeze mnie wartościowane.

Jesteście obecnie w trasie koncertowej. Jakie są plany zespołu?

- Są plany nagrania DVD koncertowego. Konkretnej daty nie znamy. Być może pojawi się ono pod koniec tego roku.

Dziękuję za rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny