Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marcin Obałek i znajomi maluchem i żółtymi trabantami przejechali prawie 6500 km przez Australię

Magdalena Kuźmiuk
Wojtek Duchoslav
Ekstremalna wyprawa zajęła Marcinowi Obałkowi z Białegostoku i jego czesko-słowackiej ekipie przyjaciół dwa miesiące. Podróżnik zjeździł już pół świata w nietuzinkowy sposób - konno, na traktorze a teraz małym fiatem.

W Australii towarem deficytowym jest woda. Ciężko o to w głębi lądu. Dlatego kiedy jechaliśmy w tym upale i pyle przez wiele godzin i zauważyliśmy w okolicy jakiś strumień, bez wahania oddawaliśmy się kąpielom - opowiada Marcin Obałek.

- W końcu jakiś napotkany rdzenny Australijczyk wyjaśnił im, że w Australii jedyna pewna woda jest w kranie i pod prysznicem. Wszędzie indziej są krokodyle. Ta wiadomość zelektryzowała ich, bo nie byli tego świadomi - wtrąca ze śmiechem Monika, żona Marcina.

Wielką pasją Moniki i Marcina są podróże. Zwiedzili razem już wiele niesamowitych miejsc, jak choćby podczas konnej wyprawy kilka lat temu do Ameryki Południowej. Tam, w Argentynie, w niezwykle romantycznej górskiej scenerii Marcin oświadczył się Monice. Jednak tym razem w podróż do Australii Marcin wybrał się bez ukochanej Moniki. Ale nie sam. Towarzyszyła mu czesko-słowacka ekipa podróżników. Projekt nosi wdzięczną nazwę Transtrabant.

- Zainicjował go wiele lat temu Dan Priban. To taki czeski odpowiednik naszego Cejrowskiego. Założył się z kolegą o skrzynkę zacnego piwa, że nie da rady wyjechać trabantem poza Europę. W 2007 roku wylądował w Kazachstanie. Dwa lata później pojechał do RPA. Kolejna na trasie była Ameryka Południowa. I wreszcie - w tym roku - Australia - wyjaśnia Marcin.

Białostocki podróżnik dołączył do żółtej ekipy Dana. Początkowo był plan, żeby w tę wyprawę wybrać się ukochanym ursusem c330. Skończyło się tak, że on mierzący ponad 190 centymetrów wzrostu w kapeluszu - jak zaznacza Marcin - w daleką drogę pojechał żółtym fiatem 126p.

Dziewięciu śmiałków ruszyło więc na koniec świata małym fiatem, dwoma trabantami i motocyklami: jawą 250 i cezetą 175. - Nikt z nas w Australii nigdy nie był, a ileś tam kontynentów jest już przetartych. Polska flaga została w nie wbita - mówi Marcin.

Zaczęli na początku maja, z Perth, miasta położonego nad Oceanem Indyjskim, na południowym zachodzie Australii. Przejechali prawie 6500 kilometrów.

- Nie omijaliśmy dużych miast, bo ich po prostu na naszej trasie nie było - śmieje się podróżnik. - Wyjechaliśmy z jednego miasta i następnym - nie licząc kilkunastotysięcznego Alice Springs - było dopiero Darwin, na drugiej stronie kontynentu - opowiada z ożywieniem Marcin.

Bywało, że całymi dniami nie spotkali na swojej drodze żadnego tubylca, który udzieliłby im inny cennych rad, jak ta z wodą i krokodylami. Tysiące kilometrów totalnej dziczy. Od stacji benzynowej do stacji - 300 kilometrów. Ceny horrendalne.

- Australia była czymś innym, niż to, co widziałem do tej pory. Niesamowicie wielki kraj, cały kontynent. Przestrzenie. Busz, sucho, szaro. Człowiek tylko się rozglądał za zielonym krzaczkiem, żeby czasami się móc za niego schować - wspomina Marcin.

Nad oceanem było ciepło, ale w miarę, gdy wjeżdżali w ląd, aura przestała ich rozpieszczać. W dzień 20-25 stopni - w nocy temperatura spadała do zera. Na szybach ich samochodów pojawiał się szron.

- Problemem były też intensywne opady deszczu. Dopadły nas w dzikim terenie, w sercu Australii. A przecież trwała akurat pora sucha! Najstarsi Australijczycy mówili nam, że nie pamiętają, żeby o tej porze roku kilka dni z rzędu padał deszcz. A już na pewno nie przez cały tydzień - kontynuuje opowieść Marcin.

Drogi gliniaste po opadach rozmakały, trabanty, maluch grzęzły. Zaraz zamykano drogi, by zwyczajnie taką jazdą ich nie niszczyć. Wielkim wyzwaniem dla ekipy był prawie 530-kilometrowy odcinek trasy zwany Holland Track. To szlak powstały ponad 120 lat temu dla skrócenia poszukiwaczom złota ścieżki z wybrzeża.

- Wszyscy im odradzali tę drogę. Że tylko dla aut z napędem na cztery koła, a oni wjechali tymi swoimi samochodami - mówi Monika.

- Podobno to pierwsze małe samochody które tamtędy przejechały - chwali się Marcin. - Grzęźliśmy tam niesamowicie. Pierwszego dnia przejechaliśmy 10 kilometrów, drugiego - 15. Mieliśmy dużo szczęścia, bo wody wzięliśmy tylko na 4-5 dni. Tamtędy nikt nie jeździ, komórki nie mają zasięgu. Ostatniego dnia braliśmy już wodę z kałuży. Pompka, jakiś filtr i był makaron.

Ale z drugiej strony - takie sytuacje bardzo ich ekscytowały. Jak psuły się samochody, odpadało zawieszenie. Także wobec otaczającej przyrody musieli mieć się na baczności.

- Z dziesięciu najbardziej jadowitych węży na świecie, sześć żyje właśnie w Australii - mówi Marcin. - Mieliśmy w obozie dzikie psy dingo, uważać trzeba było na jadowite pająki. Jednej nocy, było ciepło, chciałem spać na zewnątrz. Sięgałem po butelkę z wodą, patrzę, a na niej wielki, włochaty pająk macha do mnie nóżkami. Szybciutko rozbiłem namiot.

Pod koniec lipca w podróży do Marcina dołączyła Monika. Reszta ekipy pojechała do Bangkoku, a oni spotkali się na malowniczym Bali. Przez miesiąc podróżowali po Indonezji. Nie byliby sobą, gdyby nie wybrali jakiegoś zwariowanego środka lokomocji. Skuterem przejechali 3000 km.

27 października w białostockim pubie Zmiana Klimatu ruszają z cyklem spotkań podróżniczych pod sztandarem Klubu Globtroterów ToTuToTam. Zwieńczeniem projektu będzie organizowany raz w roku Podlaski Festiwal Kultur i Podróży. - Jesień przyszłego roku to kolejna odsłona Traktoriady. Planujemy dojechać ursusem do Etiopii - zdradza Marcin.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny